piątek, 28 stycznia 2011
Tańcząc w ciemnościach
Moja znajoma ze studiów podsunęła mi pomysł, żebym na pierwsze stronie swojego doktoratu podziękowała Nepalskiemu Urzędowi ds. Elektryczności. To nie jest żart, Moi Drodzy. Obecnie w Katmandu nie ma prądu przez 12 godzin na dobę (oficjalnie, bo jak głosi grafik tzw. powercutów, ich długość może się zwiększać niekontrolowanie o godzinę w każdą stronę, czyli do 16 godzin). A to dopiero początek, bo najgorzej ma być w lutym/marcu, kiedy w rzekach produkujących energię jest najmniej wody. Na szczęście doba my tylko 24 godziny, więc trudno jest mieć powercuty więcej niż 24 godziny na dobę!
Uwierzcie mi, życie bez prądu przez tyle godzin trudno sobie wyobrazić. Oto kilka scenek z życia kraju znajdującego się obecnie na 154 miejscu w rankingu rozwoju krajów ONZ (Polska gdzieś miedzy 30 a 40 miejscem):
Budzę się rano o 8. Strasznie późno, strasznie! Normalnie nie miałabym sobie za złe, że wstaję o 8. ale właśnie straciłam 1 godzinę i 10 minut światła wstając później niż słońce.
Umyłabym głowę, ale jest za wcześnie. Woda ma 1 stopień, a powietrze 5.
Nie mogę włączyć komputera, więc czytam książki i robię notatki. Stara metoda. Już zapomniałam, że kartki i ołówek istnieją.
Zrobiłabym sobie herbatę w pokoju, ale czajnik elektryczny nie działa. Da się przeżyć, przechodzę przez taras (wieje), schodzę na dół do kuchni i pogrzewam wodę. Dobrze że w tym kraju nie mamy jeszcze przerw w dostawie gazu. Anudźa gotuje ryż. Ryż dwa razy dziennie, razem ok.1 kg ‘osobodzień’. To normalne, że w zimę się tyje – przekonuję samą siebie i zanurzam paluchy w ciepłym ryżu z soczewicą.
Południe. Myję głowę w zimnej (czytaj nielodowatej) wodzie. W pokoju jest temperatura taka jak na zewnątrz, czyli ok. 12. Naturalna reakcja: łapię za suszarkę. Buuuu. Błąd.
Jest 14. włączają prąd. Super, aż nie wiem co zrobić z tego szczęścia, szczególnie jeśli o 15. muszę wyjść na zajęcia i nie skorzystam specjalnie z łaskawości Urzędu ds. Elektryczności.
Wracam o 19., jem obiad. 14 plus 6 równa się 20, czyli o 20. znów nie będzie prądu. Idę do pokoju. Czytam gazetę przy świecach. Posłuchałabym radia na komórce, ale zagapiłam się i nie zdążyłam jej naładować. Nie zamierzam oślepnąć w tym ciemnościach. Idę spać.
Pierwszego dnia po powrocie z Bangladeszu obudziłam się w innym kraju. Dosłownie i w przenośni. W kraju rządzonym nie przez nasze zachcianki i plany, ale przez magiczny grafik, który powiesiłam sobie pod włącznikami światła (niedrukowany, ale napisany ołówkiem;). Tydzień życia w reżimie wyżej wspomnianego Urzędu wypróbował po raz kolejny moje zdolności adaptacyjne. Nie jest źle. Patrzę na grafik perspektywicznie i wiem, kiedy przez następne dni muszę być w domu, a kiedy nie. Kiedy mogę iść do kina, spotkać się z kimś, bo w domu i tak nic nie zrobię. Na szczęście jedyna nieruchoma część mojego dnia to zajęcia, ale one wieczorem, więc już lepsze siedzenie na uniwerku (który ma generator) niż w pokoju po ciemku. Śpię też w zależności od dobrodziejstw natury. Potrafię już zasnąć o 20., ale też siedzieć przed komputerem do 2. w nocy. Dobrodziejstwa trzeba wykorzystywać najlepiej jak się da.
Nie narzekam więc, że tak nie da się żyć. Ten kraj nauczył mnie już na pewno, że człowiek może się spokojnie przystosować do każdych warunków.
I pomyślcie sobie jak wygląda niebo nocą w mieście bez prądu! Kiedyś na pewno brakować mi będzie patrzenia na gwiazdy przy wieczornym myciu zębów na tarasie :)
wtorek, 25 stycznia 2011
Didi
Dzisiaj urodziny Mojego Brata i Darii, stałych obserwatorów przygód Samotnej Pasażerki po Azji Południowej. Shubho janmadin! Czy też: Janmadin mubarak ho! (żeby nie dyskryminować muzułmanów;)
Okazji do myślenia o moim bracie mam tu dużo. Każdego dnia w zasadzie. Za każdym razem gdy słyszę:
Are, didi!
Namaste, didi!
Kasto ćha, didi?
Didi – być może najwspanialsze słowo po bengalsku, nepalsku i w hindi – znaczy nic innego jak ‘starsza siostra’. Jestem więc didi mojego bhai, czyli młodszego brata.
Ale w tym kolektywnym społeczeństwie azjatyckim wszyscy jesteśmy rodziną, tak więc do napotkanych przypadkowo i nieprzypadkowo osób nie mówi się „Proszę Pani/Pana” (to takie arystokratyczne), tylko „Siostro/Bracie”, „Wujku/Ciociu".
Jestem didi dla kondaktara w autobusie, dla profesora na uniwersytecie, dla sklepikarza, dla moich nepalskich ‘sióstr’ Asmy, Ansu i Anudźi, z którymi mieszkam. Można krzyczeć w tłumie: „Excuse me, Madam” i nikt się nie odwróci. Zakrzyknąwszy „Are didi!” można spowodować niezłe zamieszanie.
Czy w Polsce czy w Nepalu jestem więc didi. Trudno nie czuć się jak w domu, w tym kraju, w którym wszyscy mężczyźni mienią się moimi braćmi!
Okazji do myślenia o moim bracie mam tu dużo. Każdego dnia w zasadzie. Za każdym razem gdy słyszę:
Are, didi!
Namaste, didi!
Kasto ćha, didi?
Didi – być może najwspanialsze słowo po bengalsku, nepalsku i w hindi – znaczy nic innego jak ‘starsza siostra’. Jestem więc didi mojego bhai, czyli młodszego brata.
Ale w tym kolektywnym społeczeństwie azjatyckim wszyscy jesteśmy rodziną, tak więc do napotkanych przypadkowo i nieprzypadkowo osób nie mówi się „Proszę Pani/Pana” (to takie arystokratyczne), tylko „Siostro/Bracie”, „Wujku/Ciociu".
Jestem didi dla kondaktara w autobusie, dla profesora na uniwersytecie, dla sklepikarza, dla moich nepalskich ‘sióstr’ Asmy, Ansu i Anudźi, z którymi mieszkam. Można krzyczeć w tłumie: „Excuse me, Madam” i nikt się nie odwróci. Zakrzyknąwszy „Are didi!” można spowodować niezłe zamieszanie.
Czy w Polsce czy w Nepalu jestem więc didi. Trudno nie czuć się jak w domu, w tym kraju, w którym wszyscy mężczyźni mienią się moimi braćmi!
czwartek, 20 stycznia 2011
Bangladesz
Byłam Tam, widziałam Coś.
Zakochałam się w Bangladeszu. Nepal jest zimny, surowy, ascetyczny. Bangladesz to kraj obfitości, wszechogarniającej hojności. Wszystkiego jest tu jakby za dużo. Rzek, ryksz, ulicznych sprzedawców. Pola są tu zieleńsze nawet niż w Indiach. Słońce świeci mocniej niż gdzie indziej. Herbata jest najsłodsza na świecie.
Co tam jest? Dziś jestem gotowa odpowiedzieć Wam na to pytanie. Bengalczycy mówią słabo po angielsku, ale rozdział pierwszy podręcznika przerobili porządnie. Tak więc co raz słyszy się na widok obcokrajowca:„What is this?”.
„This is egg” – pyta i odpowiada sam sobie pan sprzedający jajka na twardo z ręki (uliczny przysmak nr 1). Tak więc gdybym mogła powiedzieć w skrócie, co tam jest, a jednocześnie stworzyć hasło reklamujące turystykę bengalską, powiedziałabym:
This is river (mają ich najwięcej na świecie)
This is rice (j.w.)
This is rikshaw (j.w.)
This is Bangladesh
Pierwszego dnia po przyjeździe do Bangladeszu kupiłam sobie gazetę. A tam można było przeczytać o zamachach w Iraku i o tym, że Elton John będzie miał dziecko, które urodzi mu wynajęta do tego kobieta (co za zwyrodnienie się szerzy na tym świecie, gdzie tyle dzieci cierpi z głodu – wnioskuje Benglaczyk). Zamknęłam gazetę i pomyślałam: jest tylko jedna oaza spokoju na Ziemi, a ja właśnie do niej dotarłam.
Podróżowaliśmy na początku w grupie 6-osobowej, w której trzy osoby mówiły po bengalsku. Turystów tu nie ma, więc pewnie doprowadziliśmy ten 150 milionowy naród do przekonania, że 50% obcokrajowców zna ich język, co tylko utwierdziło ich w przekonaniu, że Bangladesz leży w centrum świata.
Z innych ciekawostek:
- w Bangladeszu jest zakaz używaniu torebek plastikowych!
- na wsi, a nawet w Dhace, mega metropolii, jest czysto!
- drogi są super, nawet na wsi są wyasfaltowane drogi dla ryksz.
- wizyta w lokalnym kinie na prowincji to prawdziwa podróż do przeszłości: za ekwiwalent 1zł można poczuć się jak w kinie objazdowym w latach czterdziestych.
- ludzie się tu ciągle uśmiechają, jakby nie pamiętali, że żyją w najbiedniejszym kraju świata.
Nie pozostawało mi więc nic innego, jak uśmiechać się do nich.
A gdy dotarłam na koniec na lotnisko okazało się, że.....mój lot nie istnieje! Przychodzi do mnie pan z United Airways i mówi, że zaszła pomyłka, że mojego lotu nie ma i nigdy nie miało być....cóż, pan był sympatyczny, więc pogadaliśmy sobie o życiu. Po kwadransie miłej konwersacji poinformował mnie jednak, że zabiera mnie teraz do biura linii lotniczych, gdzie okaże się co z moim losem. „I proszę przestać się uśmiechać, chociaż na te pół godziny!” – prosił mnie pan przez całą drogę do biura. Ciężkie to było zadanie, ale jakoś wytrzymałam i doleciałam do Katmandu jeszcze tego samego dnia.
Czekając kilka godzin na lotnisku poszłam na kawę. Przysiadł się do mnie ktoś oczywiście, bo samotność to najgorsza rzecz na świecie – myśli większość mieszkańców tej części świata. Ów Bengalczyk, który mnie zagadnął, właśnie leciał do Delhi, gdzie mieszka i pracuje. Opowiadał mi, jak strasznie jest w Indiach. Ludzie są niemili. Wszyscy oszukują. A w Nepalu nie był, ale tam z kolei jest zimno, więc z założenia nie może być dobrze. Wreszcie trafiłam na gadatliwego człowieka, który nie zadaje mi pytań tylko sam mówi. Mój lot był za 3 godziny. Nie pozostawało mi nic innego jak po prostu siedzieć w spokoju, popijać przesłodzoną kawę i uśmiechać się do mojego rozmówcy. Tak, nigdzie nie jest tak wspaniale jak w Bangladeszu.
Mój nepalski wykładowca, profesor antropologii, mówi, że z punktu widzenia turystyki są takie miejsca nazywane „unspoilt paradise” (nietknięty, niezepsuty raj), gdzie docierają tylko wytrwali wędrowcy, gdzie życie toczy się tak po prostu, nie żeby kogoś przyciągnąć czy zainteresować. Jakby świat poza nimi nie istniał. Myślę jeszcze raz o zielonych polach ryżowych, o ciepłym piasku plaży, o niekończących się przeprawach łódką przez labirynt bengalskich rzek, o milionie uśmiechów. Tak, to jest raj. Nie dlatego że wszyscy na świecie tak myślą, ale dlatego że jeszcze nikt go nie odkrył.
Subskrybuj:
Posty (Atom)