piątek, 29 października 2010

A tak naprawde ;)

Oczywiście nie sposób by było przeżyć tego treku bez śmiechu. Śmiech towarzyszył nam permanentnie. Tak łatwiej się szło.

Według teorii że czym wyżej, tym lepiej się myśli zamieszczam więc na początek kilka naszych złotych myśli:

Dzień pierwszy: „Lepiej się idzie w dół niż pod górę.”
Dzień drugi: „Lepiej się idzie w górę niż w dół.”
Dzień trzeci: „Najlepiej się chodzi po płaskim.”
Dzień czwarty: Przewodnik zachwala, że w parku Narodowym Langtang żyje wiele gatunków dzikich zwierząt. Zdanie dnia: „Po 8 godzinach marszu to nawet anakondę można zobaczyć”.
Dzień piąty: wieczorem po zjedzeniu zupy czosnkowej (z całej główki czosnku) „Porozmawiałabym z kimś, ale boję się otworzyć usta”.
Dzień szósty: wg. przewodnika trasę pokonuje się w 6 godzin. Po 10 godzinnym ‘sprincie’ dochodzimy do końca i marzymy, żeby wysłać list do autora przewodnika z dobrą radą, która składałaby się z dwóch słów....
Dzień siódmy: „Teraz wreszcie czuję, że śmierdzę.” Po 4 dniach bez prysznica ;)


A oprócz tego:
Nie zapłaciłyśmy za wejście do Parku Narodowego (a drogie to strasznie), bo tak bajerowałyśmy Pana Strażnika naszym nepalskim. Wtedy stwierdziłyśmy ostatecznie, że wszystko da się tu załatwić na blondynkę.

Walczyłyśmy z rozpadającymi się butami – głównie Ada, która miała buty kupione w Nepalu. Ale liczy się inwencja twórcza: klejenie butów super glue albo wiązanie różowych kokardek (patrz zdjęcie)

Brałam „prysznic” na wysokości 3600m. : wrzątek w wiadrze wystygł tak szybko, że spłukiwałam się zimną wodą, a tak parowałam, że w „kabinie prysznicowej” nie było nic widac!

Dobre rady, których nie można znaleźć w przewodnikach: jedz zupę czosnkową, ale najlepiej wspólnie z osobą, z którą śpisz w pokoju; nie bierz więcej niż 2 par majtek na trek, bo i tak jest za zimno, żeby chociaż zdjąć spodnie; noś skarpetki do sandałów – wszyscy tak robią.

A oto fotograficzna kronika naszych szaleństw:
Sniadanie o 5:45.. Szczesliwa Wero i jej pyszna owsianka

Mycie zebow zamarznieta pasta....


Spotkanie z Yeti...

Tam toczy sie normalne zycie!
Ostatnia prosta

Nasz "Mountain Express" pokonal 100 km w...8godzin :)

wtorek, 26 października 2010

W niebie

Tydzień temu wyruszyłam w pielgrzymkę. Moją pierwszą hinduską. Tak przynajmniej poważnie potraktowała to moja pani domu, gdy powiedziałam jej, że idziemy na trek do Gosainkund. Dla niej to święte jezioro stworzone rzutem trójzęba przez boga Śiwę. Dla nas jedna z mniej popularnych, ale pełna wspaniałych widoków trasa w Himalajach. Tygodniowa. Na dobry początek.

Bałyśmy się strasznie. Że złamiemy nogę i będzie nas musiał zabrać helikopter. Że będziemy mieć chorobę wysokościową. Że ktoś nas zaatakuje, bo w końcu idziemy same, dwie dziewczyny. Że się zgubimy, bo nie wzięłyśmy przewodnika.

Przestałam się bać, kiedy rytualnie dokonałam kąpieli z słynnym jeziorze, 5. dnia wędrówki.

Tego dnia chodziłam po powierzchni księżyca. Dotknęłam nieba. Poruszałam się w próżni. Tak się czuje człowiek, który wchodzi na 4600m. Już nie czuje bólu nóg, ciężaru plecaka. Strachu i stresu. Dotyka nieba. Biega po śniegu. Spala się w słońcu. Oddycha powietrzem tak czystym, że aż kręci się w głowie. I nie patrzy w dół. Patrzy w niebo.

Kiedy stawia się już stopę na powierzchni księżyca jest się samemu, w tej wszechogarniającej niesamowitości. Ale jednocześnie tam właśnie na górze czułam najpełniej, jak wielu ludziom zawdzięczam to, że tam jestem. Od samego początku wędrówki przyciągałyśmy dobrych ludzi. Uśmiechem i kilkoma zdaniami po nepalsku. Strategia przeżycia w górach. Kilka ekstremalnych dni, prawie całą trasę z tą samą grupką ludzi. Najpierw trafiłyśmy na samego boga Śiwę, czyli na przewodnika o tym właśnie imieniu, który prowadził inną grupę i z radością wziął nas z opiekę, zupełnie się nie narzucając, po prostu taka kilkudniowa przyjaźń. Za te nepalskie rozmówki kochali nas tragarze. To oni dawali nam tysiące dobrych rad, jak przetrwać, jakby z nieokreślonego powodu zależało im na naszym właśnie losie. Po 3 dniach jednak nasze drogi się rozeszły i musiałyśmy szukać innych przyjaciół. Okazało się wtedy, że ową śnieżną przełęcz na 4600m. będziemy przekraczać z samotnym 60-letnim Szwajcarem i trójką Niemców, wielkich, silnych facetów w wieku 30-40. Tak, to oni będą nas ratować, kiedy będziemy umierać – zdecydowałyśmy szybko. Była to 3dniowa wielka miłość. Dość specyficzna. Niemiecko-polska. Daleko w wiecznych śniegach Himalajów. My udawałyśmy, że wcale nie liczymy na ów ratunek, a oni, że wcale nie interesują się naszym losem. Ale miło się nam wspólnie śmiało do łez nie wiadomo z czego, a to się często zdarza po całym wyczerpującym dniu. I kiedy my pokonywałyśmy przełęcz w 6 godzin, a oni w 3, gdy spotkaliśmy się w schronisku powiedzieli nam: Well done! Dobra robota! Nie ma większego komplementu w ustach Niemca, który pokonuje szlak jak maszyna. Pewnie cieszyli się z tego, że jednak nie musieli nas ratować.

I kiedy już całkiem wyczerpane wchodziłyśmy po zmroku na miasteczka Dunche, końca naszej wędrówki, przez ostatnią godzinę szedł z nami starszy mężczyzna. Taki śmieszny, mały człowieczek, którego bawił widok dwóch umierających ze zmęczenia białych dziewczyn. Czułyśmy, że to jest właśnie koniec. Do końca ktoś przy nas był.

7 dni wystarczy by stwierdzić, że to jednak była pielgrzymka. Można to nazywać przeznaczeniem, szczęściem, przypadkiem. Żyjemy. To wystarczy, by uwierzyć, że nic nie osiągamy sami. Że zawsze jest jeszcze kto czuwa, patrzy i czeka, żeby pomóc. Oczywiście nie jest to takie proste. Na tych Aniołów Stróżów trzeba sobie zapracować. Szerokim uśmiechem. Dziś siedzę w ciepłym Katmandu i cieszę się, że byli, że są. Że przeżyłyśmy. Że pomogli nam dotknąć nieba.




czwartek, 14 października 2010

Latawce


Mojemu bratu Nepal kojarzy się z....latawcami! i to wcale nie jest żart, a i skojarzenie słuszne. W czasie święta Doshain jednym ze stałych elementów krajobrazu stają się latawce, puszczane na cześć Indry, boga deszczu. Doshain oznacza koniec pory deszczowej. Czekałam więc na ten dzień, kiedy całe niebo zostanie pokryte tysiącem latających maszyn...No i wreszcie dnia piątego rzeczywiście było ich dużo. Chwyciłam aparat i wybiegłam na taras żądna wrażeń. Pstrykam zdjęcia, ale jakoś słabo to wychodzi. Okazało się że doshainowe latawce nie mają w sobie nic szczególnego, po prostu posklejane kawałki papieru i drewna....

Nie dziwne – puszczenie latawców nie jest atrakcją estetyczną. Indra jest panem deszczu, ale i bogiem wojny. To nie latawce są więc ważne tego dnia, ale wojownicy, którzy toczą walką o niebo nad Katmandu. Dobry latawiec to taki, który ma żyłkę dostatecznie ostrą, by niszczyć przeciwników!

Chłopiec z latawcem. Dziewczynka z latawcem. Wojna trwa!




niedziela, 10 października 2010

Dosain

Ta dziwna nazwa to nic innego jak hinduska/nepalska Gwiazdka. Właśnie zaczęliśmy świętowanie, które potrwa....jak zawsze długo, długo, czyli całe 10 dni!


Zgodnie z charakterem mojej profesji postanowiłam, że nie wyjadę na święta w góry tylko spędzę je w Katmandu, żeby obejrzeć swoim naukowym okiem całe obchody, rytuały, zwyczaje, tradycje...część polskiej wycieczki uznała to za swego rodzaju dziwactwo, ale cóż, indologiczny obowiązek!
Tak więc na dobry początek się rozchorowałam i przeszły mi koło nosa kurczaki curry i inne atrakcje dnia pierwszego :( a termometr wskazywał 100 stopni...Farenheita oczywiście ;)
Ale dnia drugiego....zaczęłam dzień od tradycyjnej herbatki mlekiem i cukrem:) nic tak nie krzepi, pod tym względem jestem prawdziwym Nepalczykiem. Przy herbatce okazało się, że dzieci już rozpakowały prezenty, czyli tutaj obowiązkowo ubrania, więc był pokaz mody! Wiadomo, prezenty ważniejsze niż jakieś tam modły w świątyni.....



Następnie pojechałyśmy z Agatą i Adą zobaczyć, co się dzieje w centrum. W końcu święto! Więc jedziemy zobaczyć coś równie egzotycznego jak dla Nepalczyka Święty Mikołaj. No i szukamy Mikołaja, szukamy....a tu nic! Porażka! Co Ci ludzie robią w te święta....Łazimy znudzone i bez celu po mieście. Szukamy wrażeń. Nawet zerkamy do świątynek, a tu dzień jak co dzień. Jak zawsze tłum na ulicach. Może tylko kobiety trochę lepiej ubrane.
Poszłyśmy więc na colę i wymyśliłyśmy kino...mało świąteczne, ale co tam. Na Święta są zawsze najlepsze premiery! Ale jedyne kino jakie znalazłyśmy wyglądało tak.....



Nagle jednak przed naszymi oczami stanął ten obraz.....


Tak, Moi Drodzy....Aż strach się przyznać, że tak właśnie zaczęłam najważniejsze święta nepalskie...Na diabelskim młynie....Gdzie ta doniosłość, piękno tradycji!? Gdzie te wielowiekowe rytuały?!
Wierna zasadzie rzetelności naukowej, która przyświeca mi od początku mojej indologicznej przygody, przyznaję się dziś do tego otwarcie: zaczęłam te święta tak jak przeciętny mieszkaniec Katmandu. Na festynie.





P.S. I na marginesie przyznaję, że nic tak nie leczy problemów żołądkowych jak pół godziny na nepalskiej karuzeli ;)