wtorek, 26 października 2010

W niebie

Tydzień temu wyruszyłam w pielgrzymkę. Moją pierwszą hinduską. Tak przynajmniej poważnie potraktowała to moja pani domu, gdy powiedziałam jej, że idziemy na trek do Gosainkund. Dla niej to święte jezioro stworzone rzutem trójzęba przez boga Śiwę. Dla nas jedna z mniej popularnych, ale pełna wspaniałych widoków trasa w Himalajach. Tygodniowa. Na dobry początek.

Bałyśmy się strasznie. Że złamiemy nogę i będzie nas musiał zabrać helikopter. Że będziemy mieć chorobę wysokościową. Że ktoś nas zaatakuje, bo w końcu idziemy same, dwie dziewczyny. Że się zgubimy, bo nie wzięłyśmy przewodnika.

Przestałam się bać, kiedy rytualnie dokonałam kąpieli z słynnym jeziorze, 5. dnia wędrówki.

Tego dnia chodziłam po powierzchni księżyca. Dotknęłam nieba. Poruszałam się w próżni. Tak się czuje człowiek, który wchodzi na 4600m. Już nie czuje bólu nóg, ciężaru plecaka. Strachu i stresu. Dotyka nieba. Biega po śniegu. Spala się w słońcu. Oddycha powietrzem tak czystym, że aż kręci się w głowie. I nie patrzy w dół. Patrzy w niebo.

Kiedy stawia się już stopę na powierzchni księżyca jest się samemu, w tej wszechogarniającej niesamowitości. Ale jednocześnie tam właśnie na górze czułam najpełniej, jak wielu ludziom zawdzięczam to, że tam jestem. Od samego początku wędrówki przyciągałyśmy dobrych ludzi. Uśmiechem i kilkoma zdaniami po nepalsku. Strategia przeżycia w górach. Kilka ekstremalnych dni, prawie całą trasę z tą samą grupką ludzi. Najpierw trafiłyśmy na samego boga Śiwę, czyli na przewodnika o tym właśnie imieniu, który prowadził inną grupę i z radością wziął nas z opiekę, zupełnie się nie narzucając, po prostu taka kilkudniowa przyjaźń. Za te nepalskie rozmówki kochali nas tragarze. To oni dawali nam tysiące dobrych rad, jak przetrwać, jakby z nieokreślonego powodu zależało im na naszym właśnie losie. Po 3 dniach jednak nasze drogi się rozeszły i musiałyśmy szukać innych przyjaciół. Okazało się wtedy, że ową śnieżną przełęcz na 4600m. będziemy przekraczać z samotnym 60-letnim Szwajcarem i trójką Niemców, wielkich, silnych facetów w wieku 30-40. Tak, to oni będą nas ratować, kiedy będziemy umierać – zdecydowałyśmy szybko. Była to 3dniowa wielka miłość. Dość specyficzna. Niemiecko-polska. Daleko w wiecznych śniegach Himalajów. My udawałyśmy, że wcale nie liczymy na ów ratunek, a oni, że wcale nie interesują się naszym losem. Ale miło się nam wspólnie śmiało do łez nie wiadomo z czego, a to się często zdarza po całym wyczerpującym dniu. I kiedy my pokonywałyśmy przełęcz w 6 godzin, a oni w 3, gdy spotkaliśmy się w schronisku powiedzieli nam: Well done! Dobra robota! Nie ma większego komplementu w ustach Niemca, który pokonuje szlak jak maszyna. Pewnie cieszyli się z tego, że jednak nie musieli nas ratować.

I kiedy już całkiem wyczerpane wchodziłyśmy po zmroku na miasteczka Dunche, końca naszej wędrówki, przez ostatnią godzinę szedł z nami starszy mężczyzna. Taki śmieszny, mały człowieczek, którego bawił widok dwóch umierających ze zmęczenia białych dziewczyn. Czułyśmy, że to jest właśnie koniec. Do końca ktoś przy nas był.

7 dni wystarczy by stwierdzić, że to jednak była pielgrzymka. Można to nazywać przeznaczeniem, szczęściem, przypadkiem. Żyjemy. To wystarczy, by uwierzyć, że nic nie osiągamy sami. Że zawsze jest jeszcze kto czuwa, patrzy i czeka, żeby pomóc. Oczywiście nie jest to takie proste. Na tych Aniołów Stróżów trzeba sobie zapracować. Szerokim uśmiechem. Dziś siedzę w ciepłym Katmandu i cieszę się, że byli, że są. Że przeżyłyśmy. Że pomogli nam dotknąć nieba.




3 komentarze: