środa, 30 listopada 2011

Epilog

Miałam nic tu nigdy więcej nie napisać. I może nikt w rezultacie tego wpisu nie przeczyta, oprócz przypadkowych wędrowców po wirtualnym świecie.

Zrobiłam dziś ryż z soczewicą. Zieloną. Podobno jest najzdrowsza – mówili mi Tam. Patrzyłam na te piękne białe ziarenka i zielone połówki soczewicy, w kuchni unosił się aromat prawdziwego obiadu. Jakbym od 5 miesięcy nic nie jadła, głodna zanurzyłam palce w ryżu.

Od 5 miesięcy pytają mnie wszyscy czy tęsknię, czy pojadę tam jeszcze. Mówię, że nie. Ale niezmiennie używając czasownika ‘wracać’ a nie ‘jechać’. Nie potrafię inaczej.

Patrzę na zieloną soczewicę. Jest jeszcze czarna i żółta. Żółta to taka typowo bengalska. Czarną jadło się w zimę w Nepalu. Zastanawiam się, czy patrzeć się na nią czy jeść. Tyle trzeba było miesięcy, żeby znów się spotkały te moje dwa światy. Bardzo chciałam je oddzielić, nie myśleć o Tam będąc Tu i na odwrót. I to, co poczułam, to chyba nie tęsknota, ale ulga, że odważyłam się przez chwilę chociaż być znów w nich obu. Że przyznałam przed samą sobą...że soczewica z ryżem nigdzie tak nie smakuje, jak w Polsce, a kawa po wiedeńsku nigdzie tak dobrze, jak w Kalkucie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz