Dzisiaj wróciła Gosia bombajska. Nie, nie wróciła. Przyjechała, na 2 miesiące, do tego starego świata. Widziałam ją ostatni raz rok temu w Bombaju. Byłyśmy po tamtej stronie, tej samej stronie, w naszym świecie południowoazjatyckim. Pachnącym kurkumą i ściekami, cynamonem i gnijącymi śmieciami. Rozbrzmiewającym hitami bollywoodzkimi i tumultem klaksonów.
Minęło pół roku odkąd wróciłam. Nie lubię dat i liczenia dni. Ale przyjazd Gosi jest cenzurą pewniejszą niż wyrwane kartki z kalendarza. Bo oto ona przyjeżdża, a nie ja. Jutro zapyta mnie, co u mnie, a ja będę musiała coś odpowiedzieć. I nie będę mogła opowiedzieć anegdotki z Katmandu, mrożącej krew w żyłach historii z Kalkuty czy dowcipu z Bangladeszu. Będę musiała odpowiedzieć, co u mnie, co w tym świecie, naszym starym świecie, który stał się moim nowym światem po powrocie.
Patrzę na dokładnie zapełnione kartki kalendarza. Coś się działo, coś się dzieje. Czyli żyję. Czyli coś robię. Dużo. Dobrze. Tak trzeba. Nie muszę się wstydzić. Nie mogę sobie nic zarzucić.
Ludzie lubią pytać tych, którzy wracają: "Jak było?". Tak jakby tylko ten czas poza naszym światem podlegał ocenie i refleksji. Zawsze miałam ochotę odwrócić pytanie: "A co u ciebie?". Bo przecież pozostawanie w jednym miejscu nie znosi z nikogo obowiązku życia i myślenia o życiu. Dzisiaj odkryłam, że chciałabym, abym bez względu na to gdzie spędziłam ostatnie pół roku, zawsze miała coś ciekawego do powiedzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz