niedziela, 14 grudnia 2014

Szukając innych końców świata


„Jeśli zdecydujesz się przyjechać do Dźharkhandu, będziesz najpewniej jedynym zagranicznym turystą w tym regionie”. „Jeśli jesteś naprawdę poważnie zainteresowany, możesz wybrać to miejsce na cel swojej podróży”. Tyle przewodnik Lonely Planet, który od lat sprzedaje ludziom marzenia przekonując, że każdy może być ‘podróżnikiem’, a prowadzi ich do 10 najbardziej popularnych miejsc, gdzie można bez ryzyka i specjalnych problemów zaspokoić swoje aspiracje. O wschodnich Indiach nie ma szczególnie wiele do powiedzenia. To znaczy, że trzeba je samemu odkrywać.


Kiedy cztery lata temu dotarłam do Kuakaty w środku rozległej delty Gangesu u wybrzeży Zatoki Bengalskiej, poczułam ulgę, że są jeszcze miejsca, które można odkryć, a nie tylko do nich pojechać. Oczekiwań nie miałam żadnych. Chciałam tylko sprawdzić, co jest na końcu tego długiego rachitycznego cypelka widniejącego na mapie. Podobnie wybierając się do Bisznupuru, gdzie oprócz zwiedzania starych świątyń (Europejczyka nie widziano tam chyba od czasu wyjścia Brytyjczyków z Indii), przeżyłam tropikalną burzę, przed którą skryłam się w zakładzie naprawy motorów (nie miałam czasu zadać sobie pytania, czy to bezpieczne, bo nie mogłam się utrzymać na nogach z powodu porywistego wiatru). Jedyne co łączyło mnie ze światem na tamtym końcu świata, to fakt, że ku mojemu rozbawieniu mechanik rozprawiał z klientami całkiem na poważnie o tym, czy Osama bin Laden naprawdę nie żyje, czy to tylko kolejny fortel Amerykanów.

Teraz przekonam się, czy istnieją jeszcze inne ‘końce świata’ – w podróży po czterech stanach Indii wciąż widniejących na mojej (dziś już krótkiej) liście regionów, których nie odwiedziłam. W podróży obejmującej, jak twierdzi mapa, około 6 tysięcy kilometrów.

Pierwsza zasada odkrywania mówi, że nie można spodziewać się dużo. Nie konkretnych obrazów na pewno. Raczej emocji: niepewności, poczucia niesamowitości, albo wręcz przeciwnie – zaskakującej zwyczajności. Czasem surrealistycznego niezrozumienia. Czasem irracjonalnej irytacji na coś, na co nie mamy przecież prawa się złościć - jesteśmy tu tylko przejazdem. Czekam na to wszystko.  A z tak zwanych konkretów w planach jest wieś w Dźarkhandzie, hinduskie świątynie w Orisie, żywe mosty z korzeni drzew w Meghalaji i eksplorowanie assamskiego rękodzieła w Guwahati. Co tam jest? Wszystkich „naprawdę poważnie zainteresowanych” zapraszam za pierwszą blogową relację, pewnie za 2 tygodnie.

Wioska gdzieś na granicy Dźarkhandu i Bengalu Zachodniego. Zdjęcie z mojej ulubionej trasy pociągiem Delhi-Kalkuta, 2006 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz