środa, 23 lutego 2011

Radio gratis

Może nawet nie podjęłabym tak banalnego tematu, ale ostatnio były Walentynki (pierwszy raz w życiu tylu facetów chciało się ze mną umówić, a ja siedziałam na lotnisku wracając z Indii;), a 19 lutego w Katmandu wystąpił Bryan Adams. Tak, to ten co śpiewał Everything I do, I do it for you. Zakochałam się pierwszy raz w życiu przy tym przeboju dyskotek szkolnych początku lat ’90! I podczas gdy o obiekcie uczuć szybko zapomniałam, piosenka pozostała w moim sercu do dziś.

Ostatnio jechałam autobusem w Katmandu, a siedzący koło mnie mężczyzna... zaczął ją nucić. Nucić jak na warunki nepalskie. W Europie powiedzielibyśmy: śpiewał bardzo głośno; w domyśle: i przeszkadzał wszystkim! W owym autobusie nie przeszkadzał nikomu, bo akurat nie leciała muzyka z głośników. A już szczególnie nie przeszkadzał mnie.

Ta część nepalskiej rzeczywistości zyskała miano ‘wsiadania do autobusu’ albo ‘radia gratis’. Muzyka jest tutaj wszędzie, a ponieważ zwykle mówimy o starych i nowych, ale zawsze głośnych i melodyjnych piosenkach filmowych puszczanych w autobusach, stąd określenie ‘wsiadać do autobusu’.

Radio gratis zapewniają tragarze na himalajskich szlakach, mnisi czekający na przystanku autobusowym, kierowcy auto-ryksz. Gdy zaczyna śpiewać pan od ksero albo pan od owoców to może oznaczać tylko jedno: trzeba uciekać! Bo wiadomo o czym są te piosenki, a pan patrzy mi głęboko w oczy wybierając mandarynki zamiast uważać, czy nakłada ładne.

Niedawno zorientowałam się, że w związku z brakiem prądu muzykę słychać rzadziej. A Nepalczycy śpiewają częściej. Trzeba sobie jakoś radzić, bez muzyki trudno jest żyć. Potem wraca człowiek do Europy i nie może utrzymać równowagi, bo ta muzyka jest prawie jak siła grawitacji: utrzymuje ciało na Ziemi, a sercu pozwala latać. Ha, tekst jak z dobrej piosenki filmowej! Nepalczycy byliby ze mnie dumni!


I dziś wyjątkowo nie będzie zdjęć tylko link do piosenki Dil To Baccha Hai Ji (Serce jest wciąż młode), wzorowanej na przebojach filmowych sprzed lat, która pokonała wszystkie disco/salsa/electro hity bollywoodzkie i została uhonorowana indyjskim Oskarem za najlepszą piosenkę roku 2010:
http://www.youtube.com/watch?v=1Jp4wpMtAUE 
Polecam słuchanie a nie oglądanie mimo że to youtube:)

czwartek, 17 lutego 2011

Wspomnienie z Kalkuty

Kiedyś tam mieszkałam. Każda jej ulica była moim domem. Odkąd ją opuściłam z każdą minutą, dniem, z każdym rokiem wreszcie wydawała mi się coraz dalsza. Aż zaczęłam wątpić, czy kiedykolwiek istniała.

Może była tylko rozmytym obrazem stworzonym przez odbijające się w wodzie słońce.


Może tylko czarno-białą fotografią w starym albumie o kolonialnych Indiach.


Może tylko absurdalnie kolorowym snem, o którym zapominamy zaraz po wstaniu z łóżka.


Musiałam tam pojechać. Wrócić. Żeby się przekonać, że istniała, że istnieje.

Przez tydzień znów dane nam było istnieć razem. Ona i ja. Ja i Ona. Kalkuta. Ta realna i ta odbita w złocistej tafli moich wspomnień. Razem.

wtorek, 15 lutego 2011

Pocztówki z Bombaju

Dla Mamy: krowa zachęcająca do nieużywania klaksonów:)


Dla Mamy Gosi. No i dla samych Agaty i Gosi, które pozowały cierpliwie na słynnej bombajskiej promenadzie.

Dla mojego brata. Tu naprawdę w krykieta gra się nonstop!


Dla obrońców praw człowieka (widok na dzielnicę Andheri z 14 piętra 19-piętrowego apartamentowca z panem ochroniarzem u wrót)


Dla Oli i Michała, który nie pozwala jej jeść lodów z ulicy.

Wiadomo dla kogo :)

poniedziałek, 14 lutego 2011

Bombay dreams

Od wielu lata patrzyłam na Niego z daleka. Czytałam książki, oglądałam filmy, śledziłam doniesienia prasowe. Zawsze z perspektywy Kalkuty, która jest dokładnie po drugiej stronie Indii, i tam nikt nie ma wątpliwości: Bombaj jest potworem. Wielkim, zatłoczonym, niebezpiecznym miastem, gdzie ludzie jadą dla pieniędzy i tylko one się tam liczą.

Gdy już postanowiłam tam pojechać (oczywiście warto na wstępie nadmienić, że w celu odwiedzenia Gosi, od ponad miesiąca mieszkanki tego miasta), dostać się do Bombaju nie było łatwo. W Delhi mój „tajny agent” kupił mi wcześniej bilet na pociąg – w najtańszej klasie, miejsca zarezerwowane dla kobiet. Kiedy już dotarłam na stację wieczorem (a wylądowałam w Delhi jedynie kilka godzin wcześniej) i znalazłam mój wagon (pośród 20 innych) okazało się, że jest on wypakowany.....ortodoksyjnymi muzułmanami...mężczyznami! Zanim zdążyłam pomyśleć o obiecanym przedziale dla kobiet, oni zaczęli się modlić. Szybko ułożyłam się do snu i przykryłam szczelnie prześcieradłem. Cóż, jeśli Allah pozwoli za 24 godziny będę w Bombaju! Pozwolił i to nie o pustym żołądku – owi faceci (30-osobowa rodzina;) wykarmili mnie za wszystkie czasy! „I jeszcze specjalne słodycze z naszego regionu....” – na stół wjechało ostatnie danie, a ja z ulgą powitałam Bombaj.

Przez ostatnią godziną, późnym wieczorem, zaopiekowała się mną jedyna kobieta w wagonie. „A więc masz znajomą w Bombaju i musisz sama dotrzeć do Andheri (na przedmieścia)?” Analizowała dalszą trasę podróży. „I nie oczekuj wiele.” – dodała – „Przeżyć tu przez tydzień bez spoliczkowania jakiegoś faceta to niemożliwe!”. Wsadziła mnie w pociąg podmiejski i krzyknęła „Welcome to Bombay”. „Thank you” – odpowiedziałam, chyba żeby dodać sobie kurażu. Właśnie szłam na spotkanie z Potworem.

A teraz krótka relacja z tego, jak go oswoiłam. W centrum opowieści będzie mieszkanie Gosi. W owym ‘apartamencie’ na przedmieściach w 3 małych pokojach mieszka od 7 do 10 osób. Pierwsza budzi się o 8 rano, ostatnia wraca z pracy o 2 nad ranem (zazwyczaj). Tak, oznacza to wieczny młyn, który nie pozwala zasnąć, ale przede wszystkim nie pozwala zmarnować ani jednej cennej minuty życia. Przez 5 nocy przespałam co najwyżej 20 godzin. Nie ma w tym nic dziwnego. Jedną noc spędziłam z Agatą na planie filmowym. Kto kręci filmy w nocy? – myślę oczekując jakiejś szmiry (oczywiście zakładając, że są bollywoodzkie nie-szmiry!) A tam wpadamy na aktorkę nr 1 w Bollywood, czyli Kareenę Kapoor. Zasypiam na stojąco o 4 nad ranem i już nie zazdroszczę gwiazdom niczego.

Wracając jednak do mieszkania Gosi. Wychodzimy z niego rano i staramy się dostać pociągiem lokalnym do centrum. Tutaj przeludnienie widoczne jest jeszcze bardziej niż w mieszkaniu. W tym mieście naprawdę jest 30 razy więcej ludzi na metr kwadratowy niż w Warszawie!

Przejeżdżamy przez Bandrę, dzielnicę w której mieszka Bolly-król Shah Rukh Khan. Nie trzeba wyglądać za okno, żeby rozpoznać tę stację – tylko tutaj tak....śmierdzi! Oprócz gwiazdora w okolicy mieszają tysiące bezdomnych. Albo mieszkańców chodników, bo bezdomność to w Bombaju pojęcie względne.

Mijamy Bandrę, w pociągu tłok powiększa się z każdą stacją. W przedziale dla kobiet dziewczyny w szorcikach, panie w żakietach i kobiety w burkach.

Po wyjściu ze stacji z pierwszego napotkane plakatu spogląda na nas Bal Thackeray – ten co przemianował Bombaj na Mumbaj. Dla jednych hinduski święty mąż, dla drugich gotowy zabijać dla religii fundamentalista, prowadzący od 40 lat krucjatę o powrót do przeszłości, kiedy Indie były czyste, nietknięte przez NICH. Oni też patrzą na nas z billboardów: roznegliżowane gwiazdy filmu i krykieta reklamują Pepsi. Kochane przez z tym, którzy wybierają przyszłość.

Dzień i noc. Pałace i slumsy. Nagość i wstyd. Przeszłość i Przyszłość. Mówią o nim Maximum City. Bombaj - miasto nienasycone, zawsze biegnące, w milionie kierunków jednocześnie. Kiedy wysiada się w centrum na słynnej stacji CST można pewnym krokiem pójść w swoim kierunku albo uciec z powrotem do pociągu, ale nie można się zatrzymać, bo może zgnieść cię tłum. Oto właśnie Bombaj – można go kochać, można nienawidzić, ale nie można pozostać obojętnym.

I kiedy już stoczyłam swoją ostatnią walkę z tłumem i wsiadłam do pociągu, który zawieść mnie miał do Kalkuty, przeszedł mnie dreszcz. To już koniec. Koniec. Zegar na stacji bezlitośnie odliczał minuty, a ja w samotności mogłam wreszcie przyznać przez samą sobą. Pokochałam Potwora.



I z góry przepraszam, że z mojej relacji nie do końca wynika, dlaczego go kocham. Nienasyconych pozostawiam z najprostszą i najprawdziwszą odpowiedzią: bo jest.