niedziela, 29 maja 2011

Inny Świat

Do wczoraj nepalskie Zgromadzenie Konstytucyjne miało napisać konstytucję. Miało na to 3 lata. Nie napisało, więc... przedłużyło sobie kadencję. Kraj oczekiwał przez ostatni tydzień pogrążony w strajku generalnym. Autobusy nie jeździły, podpalano samochody, które wyjechały na ulice i sklepy, które otwarto. Chyba czas więc napisać, jak się żyje w Trzecim Świecie.

Nepal jest tzw. Trzecim Światem albo nawet Czwartym (o czym później) i to, że bieda nie jest tu tak widoczna jak w Indiach czy Bangladeszu  (bo nie śpi na ulicach) nie zmienia statystyk: Nepal jest tylko tragiczne dwa oczka wyższej niż Bangladesz na liście najbiedniejszych i pozostaje w oficjalnie stworzonej przez ONZ grupie 22 najsłabiej rozwiniętych państw świata.

O tym jak się tu żyje, już trochę pisałam przy okazji innych tematów. Wiecie już na przykład, że w porze suchej nie mamy prądu 16 godzin na dobę. Nie mamy też wody, naturalnie, ale ponieważ mieszkam w jednej z najlepszych dzielnic stolicy tego kraju, nie mieliśmy jej tylko kilka dni. Większość nie ma jej kilka miesięcy i biega do pomp i innych miejskich ujęć wody. W porze monsunowej mamy natomiast za dużo wody i drogi są blokowane nawet na kilka dni pod rząd przez lawiny błotne. To chyba oczywiste natomiast, że woda z kranu nie jest pitna nawet w wersji przegotowanej (cholera i tyfus to choroby narodowe). Dlatego trzeba kupować 20-litrowe baniaki. Ja narzekam jedynie na to, że muszę je sama tachać do domu. Większość narzeka, że musi za wodę pitną płacić.

Według statystyk Katmandu jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast Azji, pomimo niewielkich jak na kontynent rozmiarów. Powiedziałabym, że może nie o zanieczyszczenie tu chodzi, ale o pył, którym pokrywa się w porze suchej (6 miesięcy). Skutek: trzeba bez przerwy sprzątać mieszkanie i prać ubrania (ręcznie). No i jakoś sobie radzić, żeby nie powypadały człowiekowi wszystkie włosy, a stopy nie wyglądały, jakby należały do 60-latka. W rezultacie niesamowicie dużo cennego czasu poświęca się na syzyfowe prace w stylu ścieranie kurzu w pokoju, odmaczanie i czyszczenie stóp po całodziennym przebywaniu na mieście czy wcieranie olejków w skórę głowy. Ponieważ mieszkam tu tylko rok nie muszę się szczególnie martwić rakiem płuc czy astmą.

To takie sprawy przyziemne...czwarty świat ma dużo czarniejsze oblicze.

Zaczynając od najczarniejszej strony i parafrazując pewną polską piosenkę, można powiedzieć, że w nepalskich szpitalach ludzie umierają rzadko. Bo jest ich mało. Szpitali. Bo nie każdy ma w ogóle szansę skorzystać z ich usług chociażby raz w życiu. I zgodzę się: oni nie mają takiej potrzeby. Europejczycy ogólnie są słabsi fizycznie. Oczywiście że są. Bo nie przechodzą tej okrutnej selekcji naturalnej, jak dzieci tutaj. Większość moich znajomych to ludzie, którzy stracili część swojego rodzeństwa w dzieciństwie. Najbardziej skrajny przypadek to rodzina, która straciła trójkę dzieci z 9. Ale to dotyczy prawie każdego. I w sumie jest w tym coś przerażająco humanitarnego, bo przecież jeśli to słabsze dziecko dożyje nawet dwudziestki, to nagle przez ten czas nie poprawi się stan dostępu do szpitali. Więc może lepiej niech umrze jako dziecko, nie jako dorosły, na przykład osierocając dzieci. Jakby to nie była szokująca kalkulacja, ludzie tutaj zmuszeni są ją wykonywać. (System emerytur i rent nie funkcjonuje, a "służba zdrowia" jest płatna- to chyba oczywiste).

Jednak Nepal ma jeszcze jeden poważny problem: jak większość krajów gorszego świata cierpi na uzależnienie ekonomiczne od innych krajów. W tym przypadku wielkich braci mamy dwóch, czyli Indie i Chiny. Indie zabierają Nepalowi energię elektryczną, bo 60 lat temu dwa kraje podpisały idiotyczne porozumienie o współpracy gospodarczej, od którego Nepal nie może się do tej pory uwolnić. Nie ma prądu, więc nie ma przemysłu. Nepal nic nie produkuje, więc wszystko trzeba importować z zagranicy. Z Indii i z Chin. Koło niewolniczej zależności się zamyka. A jak nie ma przemysłu, to i pracy w miastach nie ma.

I gdzieś tam na końcu jest stagnacja polityczna, niemożliwość zbudowania nowego systemu politycznego po wojnie domowej i demokratycznych przemianach w 2006 roku. Budowanie nowego państwa nie przebiega tak, jak większość by chciała. Szybko. O jego kształt kłócą się nie tylko grupy polityczne, ale i społeczne, religijne, językowe, etniczne. Mamy więc często całodniowe strajki generalne zwane bandh. Całe państwo zamiera, a traci na tym branża turystyczna - jedyne źródło dochodu tego kraju.  Dlatego do Nepalu pasuje termin Czwarty Świat, stworzony dla zaklasyfikowania krajów, w których wielość grup etnicznych i językowych powoduje chaos i niemożliwość porozumienia. Tymczasem Nepalczycy żyją z traumą po konflikcie, w tej wiecznej tymczasowości.

Większość z moich znajomych narzeka. Albo narzeka i marzy, żeby wyemigrować. Kiedyś powiedziałam mojemu dobremu znajomemu: Ciągle narzekasz, zamiast coś zrobić. I nawet jeśli miałam trochę racji, miał on też pełne prawo odpowiedzieć mi: Mówisz tak, bo jesteś tu rok, jesteś tu z wyboru. Minie rok i możesz wrócić tam. A my będziemy tu na zawsze.

I kiedy narzekam w duchu próbując uprać ręcznie prześcieradło albo zasłony, przypominam sobie to zdanie. Tak, za miesiąc będę tam, z pełnym prawem decyzji, gdzie chcę żyć i co chcę robić. I może właśnie nie chodzi o to, że tam w Pierwszym Świecie mamy pralki do prania, a o to prawo wyboru.

5 lat po konflikcie, 3 lata po upadku monarchii tak wygląda nepalska demokracja (Napis głosi: "Wstęp wzbroniony". Drut kolczasty uniemożliwia obywatelom zbliżenie się do budynku parlamentu. Nigdzie wcześniej nie wiedziałam tyle policji i wojska co w Nepalu)

niedziela, 22 maja 2011

Po drogach, których nie ma

Europejczycy lubią mapy.
Lubią wyznaczać trasy i nimi podążać.
Lubią rozkłady jazdy.
Lubią cyfry i daty.

Ja też lubię. A przynajmniej do tej pory sobie nie wyobrażałam, że można bez tego podróżować. Bo przecież jest to całkiem oczywiste, że podróżuje się z punktu A do punktu B. Pokonując, dajmy na to, 500 km. Pociągiem nr W3041. Albo lotem nr AI423. Z paszportem nr BW06040293. Nie potrzebujemy już nawet mapy tradycyjnej. Podobno (!) wszystko jest na google maps.

A co jeśli starannie zaplanowana podróż zacznie się....od strajku pilotów linii lotniczych? Nic dziwnego, jutro jest 1 maja, Święto Pracy, wiadomo że Kalkuta strajkuje. Mamy do wyboru: czekać aż przeklęci indyjscy komuniści zakończą strajk (ale znamy ich za dobrze, żeby ich o to podejrzewać) albo wsiąść, jak każdy przeciętny Nepalczyk czy Hindus, w autobus do miasteczka granicznego o niewymawialnej dla obcokrajowca nazwie Kakarbhitta. Decyzję podjęłam szybko, bo ostatni dziś autobus miał odjechać za pół godziny. 16 godzin. Nocą po nieoświetlonych drogach południowego Nepalu. Jak już uda nam się z nepalskimi mrówkami przejść na piechotę tę dziurawą granicę (ok. 1km), znajdujemy się w Indiach. Z miasteczka Ranigunj, które ogranicza się do postoju jeepów i taksówek, transportujemy się do miasta Siliguri. Gdzie (a jakże, w końcu jest to podróż bez mapy i planu!) czeka nas 8-godzinne oczekiwanie na autobus do Kalkuty. Jeśli w towarzystwie rozwrzeszczanych bengalskich i nepalskich rodzin uda nam się zasnąć w autobusie, to za 12 godzin obudzimy się w miejscu docelowym. Po 40 godzinach. Udało się.

Ale był to dopiero początek moich podróży bez mapy. Bo jakże lepiej można oglądać wybory lokalne (a po to pojechałam do Bengalu Zachodniego) niż jeżdżąc tak po prostu po indyjskich bezdrożach. Spędziłam więc dzień ‘spacerując’ po Howrze (robotniczo-przemysłowe przedmieścia Kalkuty), a jak już zaczęłam się czuć niepewnie, poprosiłam rykszarza, żeby mnie zawiózł na ‘relłej steszan’ (railway station). I nagle wylądowałam na stacji kolejowej Liluah. Nazwę pierwszy raz słyszę. Ale pytam pierwszego lepszego człowieka, na który z dwóch peronów wjedzie kolejny pociąg w stronę Kalkuty. No i po godzinie na gapę dotarłam do miasta.

Następna wyprawa dotyczyła już jednak nie przestrzeni miejskiej, ale wiejskiej. 7. maja głosowanie przeniosło się do dystryktu Bankura (jest na google maps;), a ja dotarłam pociągiem do miasteczka Bishnupur. Obcokrajowca tam na pewno dawno nie widzieli, bo jak chciałam kupić bilet do kompleksu zabytkowych świątyń pan w kasie sprzedał mi bilet dla Hindusów (A jak ktoś cię zapyta, to powiedz, że wciąż studiujesz w Kalkucie – znajomość języka po raz kolejny czyni cuda, 100 rupii do przodu).

Mój punkt docelowy dnia kolejnego: Shantiniketan. Jednak wydostać się z Bishupuru nie było łatwo. Wszystkie autobusy wspomagały wybory i komisję wyborczą. Jedź do Bankury – radzono mi. A co, jadę! W końcu stolica dystryktu ;) Z Bankury też nie było autobusów do celu mojej podróży. Jedź to Durgapuru! – moja znajomość topografii Bengalu kończy się w tym momencie. Ale wsiadłam. Madam, dzisiaj z Durgapuru nie ma autobusu bezpośredniego, jedź do Ilam Bazar, a tam przesiądź się w autobus do Bolpuru. No to jadę. W Ilam Bazar, które jest niczym więcej niż rondem praktycznie w środku pola, wsiadam w autobus do Bolpuru. Jednak wszystko się zgadza. W Bolpurze biorę rykszę do Shantiniketanu i jestem na miejscu!

Podróże bez mapy. Są piękne. Rozklekotanymi autobusami. Po dziurawym asfalcie. Po żwirowych dróżkach. Przez lasy i pola ryżowe. Przez zagajniki mangowe. Otoczona ludźmi, którzy przecież byli celem mojej podróży – to przecież oni głosowi w tych wyborach, które przyjechałam zobaczyć. I dopiero kiedy już się dotrze do Kalkuty, do domu, pokonawszy razem 1000 kilometrów, można przyznać, że europejska obsesja cyfr i dat nie ma sensu. Bo moja podróż nie składała się z godzin i dni, ale z tego dziwnego bezczasu, w jakim żyje indyjska prowincja. I jeśli coś pokonałam przez te twa tygodnie to nie te tysiąc kilometrów, ale swój europejski umysł, który podróżuje po mapach, a nie po Drogach. 




P.S. I w takich chwilach jestem wdzięczna Wydziałowi Orientalistycznemu UW, który kiedyś 'zmusił mnie' do nauczenia się tego (kiedyś) egzotycznego języka bengalskiego :)

wtorek, 17 maja 2011

O kolorach się dyskutuje

Dla tych, którym mój poprzedni wpis wydawał się sentymentalny i naiwny, co więcej, którym wydawał się nieodpowiedni, bo w końcu napisał go magister politologii (któremu nie przystoi wyrażać preferencji dla jakiegokolwiek koloru), przedstawię teraz tę samą historię, tylko w formie poważniejszej. Sam temat jest zresztą poważny. W tej części świata polityka to nie parlamentarna gra. Jest w niej zwykle krew i łzy. Przemoc i bezkarność. Walka o zasoby, których nie ma wiele, ale wielu jest ludzi. I gdzieś tam słusznie można twierdzić, że Indie są najwspanialszą demokracją świata, bo pomimo biedy i tylu problemów, jednak ludzie wierzą, że ich głos coś zmienia. Albo właśnie ta bieda jest tak dotkliwa, że nie można w niej pozostać biernym. Trzeba coś zrobić. Można zagłosować w wyborach albo zostać maoistowskim rebeliantem, który chce to państwo zniszczyć. Póki co większość wybiera głosowanie, a przynajmniej Bengal Zachodni jest regionem szczególnym – gdzie polityka to nieodłączna część życia.

Komuniści pojawili się na indyjskiej scenie politycznej w 1967 roku. Wtedy byli dziwacznym tworem, bo nikt nie wierzył, że uda im się znaleźć swoje miejsce w ryzach demokracji parlamentarnej, którą były i są Indie. Ale udało im się. 10 lat później zdobyli dwie twierdze – Bengal Zachodni i Keralę (stan na południu kraju). Obiecali ludziom to, co było wtedy ważne dla przeciętego mieszkańca Indii, czyli reformy rolne, parcelację majątków wielkich właścicieli, każdemu kawałek swojej ziemi. Obiecali świat bez korupcji; władzę, która nie żyje w przepychu z dala od obywatela. Obiecali i zrobili. W latach osiemdziesiątych przeprowadzili w Bengalu najbardziej radykalną reformę rolną w Indiach. Mówili, że rozdając ziemię przywrócili ludziom godność. Każdemu bez względu na kastę, religię, pochodzenie. I nawet jeśli wielu krytykowało ich  wtedy, ludzie wiedzieli swoje. Głosowali na nich przez 34 lata.

Przewodził im wtedy zmarły w zeszłym roku Jyoti Basu – komunista nawrócony, który wrócił przed wojną z Anglii, by w swoim mieście, Kalkucie, zbudować nowy świat. Wierzył w komunizm demokratyczny, polegający na konsultacjach decyzji z ludźmi. Przekonał wielu, w tym bengalskie elity, że komunizm, rozumiany jako wiara w sprawiedliwość społeczną i równość, to idee czyniące z Bengalczyków najbardziej postępowych mieszkańców Indii, że bogactwo skumulowane w rękach niewielu to neokolonializm. Dał Kalkucie nową tożsamość, niezależność, inność, coś co czyniło Bengalczyków wyjątkowymi nie tyle w oczach świata, ile w oczach ich samych.

Ale w 2006 roku, kilka lat po odejściu Basu ze stanowiska premiera stanowego, władze marksistowskie po raz pierwszy nie posłuchały ludu, nie zapytały go o zdanie. Przymusowo wysiedliły rolników ze wsi Singur, a potem Nandigram, by realizować swój plan industrializacji. A ludzie powiedzieli NIE. Był to konflikt krwawy. I marksiści może tak naprawdę nie przegrali tych wyborów w tym roku, ale przegrali je wtedy, kiedy w marcu 2007 roku rozkazali strzelać do nielegalnych demonstrantów – nieuzbrojonych chłopów – w Nandigramie. To wtedy skończyła się pewna epoka.

Wtedy właśnie na scenę weszła ona: Momota Banerjee. Didi, starsza siostra, jak nazywają ją ludzie, a wybór pseudonimu nie jest przypadkowy – wymyślili go pewnie jej spece od wizerunku. Bo Momota może wygląda na bohaterkę, Siłaczkę, od 30 lat na barykadzie walki o sprawiedliwość, ale lubi też obnosić się ze swoim wizerunkiem Matki Bengalki. Kariera Momoty przypomina, co ciekawe, karierę niejakiego Andrzeja Leppera. Ma na swoim koncie blokady dróg, nielegalne demonstracje, starcia z policją,
strajk głodowy (26 dni!). Nigdy u władzy nie była, szczególnie na poziomie stanowym, ale ma pomysł na wszystko. W kampanii wyborczej rozdawała ludziom bezpłatne jedzenie i obiecywała wszystko od niższych cen paliwa po większe prawa dla walczących na północy nepalskojęzycznych separatystów. 

Specjalne powyborcze wydania gazet - wiadomo kto wygrał

I chyba nie chodzi nawet o to, że to Momota wygrała. To partia marksistowska przegrała. Bo stała się niekomunistyczna. A Bengalczycy mają ten sierp i młot schowane głęboko w sercach. Zagłosowali na Momotę, bo ona była bardziej komunistyczna niż komuniści. Gdy ogłoszono jej zwycięstwo wyszła przed siedzibę partii w Kalkucie i powiedziała: Dzisiaj wygrała demokracja. Trudno się z nią nie zgodzić. Czegoś, czego na pewno nauczono mnie przez 5 lat studiów politologicznych, to starej prawdy, że demokracja to taki system polityczny, w którym partie przegrywają wybory. I tym razem przegrali je komuniści. 


niedziela, 15 maja 2011

13ego w piątek skończył się świat

13ego w piątek Kalkuta rozgrzana była słońcem. 45 stopni w cieniu. Wszyscy wstrzymywali oddech. Czekali na godzinę ‘V’, jak mówiło się o niej. Victoria. W końcu każde wybory mają swojego zwycięzcę.
O 14. miasto zamilkło. Słychać było tylko trzeszczące odbiorniki radiowe i ryczące telewizory. Za 5 minut na ulicach pojawili się chłopcy ze specjalnymi wydaniami gazet.

Ogłoszono, że to koniec. Że policzono głosy. Że ostatnia komunistyczna enklawa świata upadła. 34 lat wybierane nieprzerwanie w demokratycznych wyborach władze marksistowskie indyjskiego stanu Bengal Zachodni nie wytrzymały próby czasu.

Patrzyłam w ekran telewizora popijając kawę i nie mogłam uwierzyć. Ci, którzy patrzyli w niego razem ze mną, też chyba nie mogli. Bo nawet jeśli przewidywano to od dawna, teraz dopiero stało się to naprawdę.
I nie stało się to w telewizji jedynie. W Indiach polityka toczy się na ulicy. W jednej chwili Kalkutę zalało morze zieleni, koloru zwycięskiej partii. Zielone tsunami zmiotło czerwoną twierdzę. I to był właśnie koniec. Kalkuta straciła swoją czerwień, a dookoła słychać było już nie słynne: Marxbadi, Lal Salaam! (Marksiści, Czerwone Pozdrowienie!), ale Momota Didi, Zindabad! (Niech żyje Momota, tzn. przywódczyni opozycji).

W Indiach władze stanowe (stany mają bardzo dużą autonomię, prawie jak kraje UE) wybiera się co 5 lat, a wybory trwają 6 tygodni. Towarzyszyłam Bengalowi przez 2 ostatnie tygodnie. Przez ten czas podziwiałam polityczny jarmark, który opanował indyjską prowincję. W Bengalu frekwencja osiąga 85 procent i w politykę zaangażowani są wszyscy. Każdy mały sklepik z herbatą jest mikro komitetem wyborczym. Każdy obnosi się ze swoją afiliacją polityczną.

Gdy ogłoszono wyniki wyborów, pojechałam najpierw do dzielnicy Hazra, pod siedzibę zwycięskiej partii, a potem na północ miasta, która zawsze była bastionem marksistów. I tam czuło się tę atmosferę porażki, końca, upadku. Sklepy były pozamykane, puste ulice. Bo kiedy trwa kampania jest to prawdziwe święto demokracji. Każdy ma równe szanse. Każdy może obnosić się ze swoją czerwienią (lub zielenią). Ale kiedyś wreszcie musi nadejść ten dzień. Kiedy impreza się kończy, a zwycięzca jest tylko jeden i w tej okrutnej w rzeczywistości walce, ktoś musi odejść.

I chociaż rozumiem kontekst polityczny (o nim w kolejnym wpisie) było mi żal, gdy opuszczałam to miasto dzień po ogłoszeniu wyników. Bo dla mnie to były wyjątkowe 5 lat, od poprzednich wyborów, które przeżyłam razem z Kalkutą i przez rok w samej Kalkucie. I w zasadzie powinnam mieć prawo głosu tutaj, a nie w Polsce. Lubiłam odchodzącego premiera, marksistę, którego nazywałam misiem Koalą. Nienawidziłam Momoty, populistki, liderki opozycji, która była grubą i okropną Bengalką. A ostatnio usłyszałam jej najnowszy pseudonim: Momo (czyli tybetański pierożek).
Tak więc dla mnie to Miś Koala przegrał z Pierogiem.

Żegnałam Kalkutę 14. maja. Było to szczególne pożegnanie. Nie wiem do jakiego miasta wrócę. Czy Kalkuta zapomni na zawsze o sierpie i młocie? Czy tylko mi się wydawało, że to jest niezbywalna część jej tożsamości? Czy Kalkuta może nie być czerwona? Cóż, zamiast płakać za Kalkutą, której już nie ma, wypada mi zaufać moim bengalskim rodakom. Że dokonali słusznego wyboru.

Miasto należy do zwycięzców

piątek, 6 maja 2011

Mapy

Wyobrazcie sobie, jakby to bylo przejsc sie po Warszawie z mapą Berlina. Takie eksperymenty robili podobno przedwojenni futurysci. Jest to cwiczenie umyslu podobne do tego, ktore spotkalo mnie, gdy po raz kolejny przyjechalam/wrócilam do Kalkuty. Z zuchwaloscią Polaka powracającego po latach z Chicago, udawalam, ze wszystko pamietam i chodzilam po miescie bez mapy.

Jeden dzien wystarczyl, by zorientowac sie, ze mój blędnik nie dziala juz jak kiedys. Mój blędnik kalkucki. Skrecam z uliczki w uliczke, ale nie jestem pewna, czy to tu. Tu byla kiedys cukiernia. Przeciez moze jej juz tu nie byc. Wysiadam z metra. Tak, musze isc do tego wyjscia. Nerwowo spoglądam na strzalki i oznaczenia. Kiedys wychodząc z metra myslalam o nieodrobionej pracy domowej na zajęcia z bengalskiego albo o planach na wieczór. Nie o strzalkach.

4 lata. Idę na pamięc. Ale na jaką pamiec? Te schowaną gdzies glęboko, zakopaną pod milionem warstw mulu informacyjnego? Dla zasobów pamieci 4 lata to prawie jak odkopywanie szkieletu mamuta. Wszystkie mapy nakladaja się na siebie. Katmandu, Warszawa, Kalkuta. W majakach zagubionej pamięci chodzę po tych wszystkich miastach jednoczesnie.

Drugiego dnia wybralam się do swiatyni bogini Kali na przedmiescia Kalkuty, ale w Katmandu tez mamy swiatynię Kali za miastem. Nazywa sie Dakszinkali. Stoję wiec na przystanku autobusowym (pamiętam, ze stąd odjezdzają autobusy do swiatyni) i pytam kondaktarow o Dakszinkali. Slyszę: nie. nie. Az wkoncu jakis geniusz jezykowy pyta mnie: Chodzi ci  Dakszineswor? No tak, przeciez swiatynia w Kalkucie nie nazywa się Dakszinkali.

Siedzę w autobusie do Dakszinesworu i patrzę na to miasto. Czy kiedys zapomnę te wszystkie nazwy, twarze sklepikarzy, kolory szyldow, numery autobusow? Chcialabym móc zeskanowac mapy tych miast, ktore byly moim domem i schowac je gleboko w zlotej klatce mojego umyslu.

A tymczasem chodzę po Kalkucie silując sie ze swoją pamięcią.