Komuniści pojawili się na indyjskiej scenie politycznej w 1967 roku. Wtedy byli dziwacznym tworem, bo nikt nie wierzył, że uda im się znaleźć swoje miejsce w ryzach demokracji parlamentarnej, którą były i są Indie. Ale udało im się. 10 lat później zdobyli dwie twierdze – Bengal Zachodni i Keralę (stan na południu kraju). Obiecali ludziom to, co było wtedy ważne dla przeciętego mieszkańca Indii, czyli reformy rolne, parcelację majątków wielkich właścicieli, każdemu kawałek swojej ziemi. Obiecali świat bez korupcji; władzę, która nie żyje w przepychu z dala od obywatela. Obiecali i zrobili. W latach osiemdziesiątych przeprowadzili w Bengalu najbardziej radykalną reformę rolną w Indiach. Mówili, że rozdając ziemię przywrócili ludziom godność. Każdemu bez względu na kastę, religię, pochodzenie. I nawet jeśli wielu krytykowało ich wtedy, ludzie wiedzieli swoje. Głosowali na nich przez 34 lata.
Przewodził im wtedy zmarły w zeszłym roku Jyoti Basu – komunista nawrócony, który wrócił przed wojną z Anglii, by w swoim mieście, Kalkucie, zbudować nowy świat. Wierzył w komunizm demokratyczny, polegający na konsultacjach decyzji z ludźmi. Przekonał wielu, w tym bengalskie elity, że komunizm, rozumiany jako wiara w sprawiedliwość społeczną i równość, to idee czyniące z Bengalczyków najbardziej postępowych mieszkańców Indii, że bogactwo skumulowane w rękach niewielu to neokolonializm. Dał Kalkucie nową tożsamość, niezależność, inność, coś co czyniło Bengalczyków wyjątkowymi nie tyle w oczach świata, ile w oczach ich samych.
Ale w 2006 roku, kilka lat po odejściu Basu ze stanowiska premiera stanowego, władze marksistowskie po raz pierwszy nie posłuchały ludu, nie zapytały go o zdanie. Przymusowo wysiedliły rolników ze wsi Singur, a potem Nandigram, by realizować swój plan industrializacji. A ludzie powiedzieli NIE. Był to konflikt krwawy. I marksiści może tak naprawdę nie przegrali tych wyborów w tym roku, ale przegrali je wtedy, kiedy w marcu 2007 roku rozkazali strzelać do nielegalnych demonstrantów – nieuzbrojonych chłopów – w Nandigramie. To wtedy skończyła się pewna epoka.
Wtedy właśnie na scenę weszła ona: Momota Banerjee. Didi, starsza siostra, jak nazywają ją ludzie, a wybór pseudonimu nie jest przypadkowy – wymyślili go pewnie jej spece od wizerunku. Bo Momota może wygląda na bohaterkę, Siłaczkę, od 30 lat na barykadzie walki o sprawiedliwość, ale lubi też obnosić się ze swoim wizerunkiem Matki Bengalki. Kariera Momoty przypomina, co ciekawe, karierę niejakiego Andrzeja Leppera. Ma na swoim koncie blokady dróg, nielegalne demonstracje, starcia z policją,
strajk głodowy (26 dni!). Nigdy u władzy nie była, szczególnie na poziomie stanowym, ale ma pomysł na wszystko. W kampanii wyborczej rozdawała ludziom bezpłatne jedzenie i obiecywała wszystko od niższych cen paliwa po większe prawa dla walczących na północy nepalskojęzycznych separatystów.
strajk głodowy (26 dni!). Nigdy u władzy nie była, szczególnie na poziomie stanowym, ale ma pomysł na wszystko. W kampanii wyborczej rozdawała ludziom bezpłatne jedzenie i obiecywała wszystko od niższych cen paliwa po większe prawa dla walczących na północy nepalskojęzycznych separatystów.
Specjalne powyborcze wydania gazet - wiadomo kto wygrał |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz