niedziela, 22 maja 2011

Po drogach, których nie ma

Europejczycy lubią mapy.
Lubią wyznaczać trasy i nimi podążać.
Lubią rozkłady jazdy.
Lubią cyfry i daty.

Ja też lubię. A przynajmniej do tej pory sobie nie wyobrażałam, że można bez tego podróżować. Bo przecież jest to całkiem oczywiste, że podróżuje się z punktu A do punktu B. Pokonując, dajmy na to, 500 km. Pociągiem nr W3041. Albo lotem nr AI423. Z paszportem nr BW06040293. Nie potrzebujemy już nawet mapy tradycyjnej. Podobno (!) wszystko jest na google maps.

A co jeśli starannie zaplanowana podróż zacznie się....od strajku pilotów linii lotniczych? Nic dziwnego, jutro jest 1 maja, Święto Pracy, wiadomo że Kalkuta strajkuje. Mamy do wyboru: czekać aż przeklęci indyjscy komuniści zakończą strajk (ale znamy ich za dobrze, żeby ich o to podejrzewać) albo wsiąść, jak każdy przeciętny Nepalczyk czy Hindus, w autobus do miasteczka granicznego o niewymawialnej dla obcokrajowca nazwie Kakarbhitta. Decyzję podjęłam szybko, bo ostatni dziś autobus miał odjechać za pół godziny. 16 godzin. Nocą po nieoświetlonych drogach południowego Nepalu. Jak już uda nam się z nepalskimi mrówkami przejść na piechotę tę dziurawą granicę (ok. 1km), znajdujemy się w Indiach. Z miasteczka Ranigunj, które ogranicza się do postoju jeepów i taksówek, transportujemy się do miasta Siliguri. Gdzie (a jakże, w końcu jest to podróż bez mapy i planu!) czeka nas 8-godzinne oczekiwanie na autobus do Kalkuty. Jeśli w towarzystwie rozwrzeszczanych bengalskich i nepalskich rodzin uda nam się zasnąć w autobusie, to za 12 godzin obudzimy się w miejscu docelowym. Po 40 godzinach. Udało się.

Ale był to dopiero początek moich podróży bez mapy. Bo jakże lepiej można oglądać wybory lokalne (a po to pojechałam do Bengalu Zachodniego) niż jeżdżąc tak po prostu po indyjskich bezdrożach. Spędziłam więc dzień ‘spacerując’ po Howrze (robotniczo-przemysłowe przedmieścia Kalkuty), a jak już zaczęłam się czuć niepewnie, poprosiłam rykszarza, żeby mnie zawiózł na ‘relłej steszan’ (railway station). I nagle wylądowałam na stacji kolejowej Liluah. Nazwę pierwszy raz słyszę. Ale pytam pierwszego lepszego człowieka, na który z dwóch peronów wjedzie kolejny pociąg w stronę Kalkuty. No i po godzinie na gapę dotarłam do miasta.

Następna wyprawa dotyczyła już jednak nie przestrzeni miejskiej, ale wiejskiej. 7. maja głosowanie przeniosło się do dystryktu Bankura (jest na google maps;), a ja dotarłam pociągiem do miasteczka Bishnupur. Obcokrajowca tam na pewno dawno nie widzieli, bo jak chciałam kupić bilet do kompleksu zabytkowych świątyń pan w kasie sprzedał mi bilet dla Hindusów (A jak ktoś cię zapyta, to powiedz, że wciąż studiujesz w Kalkucie – znajomość języka po raz kolejny czyni cuda, 100 rupii do przodu).

Mój punkt docelowy dnia kolejnego: Shantiniketan. Jednak wydostać się z Bishupuru nie było łatwo. Wszystkie autobusy wspomagały wybory i komisję wyborczą. Jedź do Bankury – radzono mi. A co, jadę! W końcu stolica dystryktu ;) Z Bankury też nie było autobusów do celu mojej podróży. Jedź to Durgapuru! – moja znajomość topografii Bengalu kończy się w tym momencie. Ale wsiadłam. Madam, dzisiaj z Durgapuru nie ma autobusu bezpośredniego, jedź do Ilam Bazar, a tam przesiądź się w autobus do Bolpuru. No to jadę. W Ilam Bazar, które jest niczym więcej niż rondem praktycznie w środku pola, wsiadam w autobus do Bolpuru. Jednak wszystko się zgadza. W Bolpurze biorę rykszę do Shantiniketanu i jestem na miejscu!

Podróże bez mapy. Są piękne. Rozklekotanymi autobusami. Po dziurawym asfalcie. Po żwirowych dróżkach. Przez lasy i pola ryżowe. Przez zagajniki mangowe. Otoczona ludźmi, którzy przecież byli celem mojej podróży – to przecież oni głosowi w tych wyborach, które przyjechałam zobaczyć. I dopiero kiedy już się dotrze do Kalkuty, do domu, pokonawszy razem 1000 kilometrów, można przyznać, że europejska obsesja cyfr i dat nie ma sensu. Bo moja podróż nie składała się z godzin i dni, ale z tego dziwnego bezczasu, w jakim żyje indyjska prowincja. I jeśli coś pokonałam przez te twa tygodnie to nie te tysiąc kilometrów, ale swój europejski umysł, który podróżuje po mapach, a nie po Drogach. 




P.S. I w takich chwilach jestem wdzięczna Wydziałowi Orientalistycznemu UW, który kiedyś 'zmusił mnie' do nauczenia się tego (kiedyś) egzotycznego języka bengalskiego :)

1 komentarz:

  1. Piekny wpis
    .. i bardzo terapeutyczny dla mnie...

    Daria

    OdpowiedzUsuń