Gdy postawilam swoją stopę na bazarze sportowym pod placem Esplanade w Kalkucie nie wiedzialam jeszcze, co mnie czeka. Weszlam niepewnie do tego męskiego swiata wypelnionego koszulkami Barcelony, rakietkami do badmintona (indyjska badmintonistka zdobyla brązowy medal na ostatnich Igrzyskach), wiszącymi nad glowami kaskami do krykieta.
W sumie nie mialam pojęcia, jak zacząc, ale jakos trzeba bylo, wiec postawilam na postawę: Profesjonalista.
- Planuję kupic duzo sprzętu. - powiedzialam. Pan przyniosl mi stoleczek, drugi pobiegl po herbate, a ja niczym księgowy manager wyjęlam notes . - Ale najpiew spiszę sobie ceny.
Wyciagnęlam listę sprzetu i zaczęlo się. Panowie potraktowali mnie calkiem poważnie, może wyglądalam poważnie. Prezentowali mi kije różnej klasy, w różnych kolorach i z różnych materialów. Ja patrzylam okiem znawcy, którym nie bylam. Po chwili zagubienia orientowalam sie, że kupowanie sprzętu do krykieta nie różni sie zasadniczo od wizyty w sklepie z sari.Pokazują ci te materialy, opowiadają o wzorach, najnowszych trendach, stylach i jakosci, a przecież żaden normalny Europejczyk nie jest w stanie odróżnic czystego jedwabiu od mieszanki. Plątalam się więc w zeznaniach - udawanie, że znam się na markach slabo mi szlo. Co wiecej, zorientowalam sie po chwili, ze nie znam kluczowego slowka po angielsku. Wierzba. Jak jest wierzba. Z wierzbowego drewna są te kije przecież! Uff, jakos przeżylam.
Do kolejnego sklepu wchodzilam już z większa swobodą. Aż wreszcie wylądowalam w sklepie Reeboka na eleganckiej i drogiej Camac Street. Oddzwierny otworzyl szklane wrota ekskluzywnego sklepu a Pan Sprzedawca powital kalkuckim: Good morning, Madame! I niczym w sklepie z sari zaproponowal mi piękny kij oklejony różowymi dodatkami. Idealny dla Pani. Mamy tez fioletowy i zielony. Wyjmowal i pokazywal kolejne okazy. Juz mialam na koncu jezyka, by powiedziec: to dla mojego męża nie dla mnie (kto nie slyszal jeszcze historyjek o moich mężach wymyslanych na potrzeby bezpieczenstwa w Indiach, niech żaluje), ale powtrzymalam sie i powiedzialam: To dla mojego brata. Pan poszedl na zaplecze i wrócil z pięknym kawalkiem deski. Pięknym. Oczy mi się zaswiecily.
- To nie z kaszmirskiej a z anglielskiej wierzby, Madame. 15 tysiecy rupii.
900 zl!!! Blask moich oczu zgasl. Czulam sie jak indyjska panna mloda, ktorej nie stac na haftowane zlotem slubne sari z Benaresu. No nic, ale po ten rożowy kij wrocę. Może po zielony. Mam jeszcze trochę czasu na decyzję. A tymczasem jadę do Bombaju, gdzie idę z Gosia na mecz Indie-Anglia. Krykietowy mecz oczywiscie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz