Moja podróż w pięknie podniosłym tego słowa znaczeniu zaczęła się na lotnisku w stolicy Kataru, kiedy miałam wreszcie wsiąść do samolotu do Kalkuty. Zanim otwarto bramkę, przed 'gate 15' kłębiły się tłumy przepychające sie w wąskich korytarzach stworzonych przez taśmy mające ułatwiać formowanie sie kolejki. Bengalczykom tylko utrudniały walkę o pierwsze miejsce do okienka, co nie miało przecież żadnego znaczenia.
Wśród znajomych twarzy bengalskich rzuciła mi się w oczy jedyna twarz 'obca'. Jakis wiekowy Europejczyk leci do Kalkuty...ciekawe. Przeznaczenie jednak chcialo, żebym usłyszała jego historię, bo podczas odprawy, jego w Berlinie, a mojej w Warszawie, w samolocie do Kalkuty przyznano nam miejsca obok siebie.Wdałam sie jednak najpierw w pogawędkę z młodym Bengalczykiem, marynarzem wracającym z rejsu po Pacyfiku (!), ktory tak nawijał po bengalsku z kolegami z przodu, że nie moglam sie powstrzymac, żeby się nie przyłączyc. Po chwili rozdano karty imigracyjne i siedzący po mojej prawicy starszy pan stwierdził: Ja chyba tego nie wypełniam!. Musisz - powiedział Bengalczyk z zapałem gospodarza i zarządcy. Ale ja jestem Hindusem! Nagle spojrzałam sie na tego 'Europejczyka' tak, jak patrzono na mnie zawsze w Kalkucie: ona jest biała, wiec nie może być Hinduską.
ów wiekowy towarzysz mojej podroży okazał sie byc Anglo-Indusem czy też precyzyjnie Euro-Azjatą, wynalazkiem czasów kolonialnych. Jego ojciec był Portugalczykiem, matka pół-Portugalką pół-Hinduską. Ich przodkowie wyjechali z pogrążonej I wojna światową Europy do Indii, a ich dzieci i wnuki podzieliły w 1947 roku los innych 'mieszańców' jak obraźliwie ich nazywano, obywateli niechcianych w ich własnym kraju. Czytałam kiedyś, że mówiono o nich 'półrupiówki', czyli nie do końca Indusi.
Ale nie o tym gawędziłam przez 4 godziny z moim towarzyszem. Rozmawialiśmy o naszych ulubionych sklepach ze słodyczami, o jezuickich szkołach w Kalkucie lat '50 i '60. Opowiadał o świecie, którego już nie ma: o tym, jak jeździł powozem konnym do szkoły, jak chodził z rodzicami ogladać ołtarze podczas hinduskim świąt. Oboje z nostalgią opiewaliśmy świetność kalkuckich tramwajów, które są w trakcie modernizacji i pewnie kiedys znikną na zawsze. Naszą melancholijną podróz przerwało mi wspomnienie słów Agaty, której zaproponowałam, żeby napisała pracę dyplomową o Anglo-Indusach: To takie malo aktualne, bez przyszłości! Gdy przytoczyłam je mojemu towarzyszowi odparł smutno: Tak, wymieramy. Kto mógł, zasymilował sią tam, gdzie mieszka, i w sumie nas już nie ma.
Gdy wylądowaliśmy, powiedział: Cóż! Wesołych świąt!
- Dziękuję - odparłam i po chwili zrozumiałam swój nietakt. - Przepraszam, ja też mogę przecież Panu życzyć wesołych świąt!
- Tak, ja jestem chrześcijaninem, portugalskim katolikiem. Ale też być może ostatnim żyjącym chrześcijaninem hinduistą.
Uśmiechnęłam sią. Nie, na pewno nie ostatnim. Bo kto powiedział, że wraz z Anglo-Indusami wymiera grupa ludzi, którzy są nie do końca stąd ani stamtąd. Półrupiówki. A pół rupii to przecież cale 50 pajs. Pudełko zapałek, cukierek ze słoja w sklepiku na rogu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz