niedziela, 27 marca 2011

W blasku Annapurny

A więc zrobiłam to samemu. Moje 4130 m. n.p.m. Całkiem samemu. Bo ostatecznie całe ryzyko było po mojej stronie.

Nie żałuję żadnego z tych metrów. A szczególnie tych 700 m. w górę, które przeszłam z Kalamem. Tych 2000 m. z Conorem z Kanady. Tych 300m w dół z Ji z Wielkiej Brytanii i Chin. Nie żałuję tych długich wieczorów z parą staruszków z Australii, z ojcem i córką w Manchesteru, z Nowozelandczykiem, który zrobił doktorat w Niemczech, z Ido - amerykańskim żydem, który twierdzi, że jest jedynym prawdziwym buddystą w Nepalu.

No przede wszystkim powinnam podziękować wszystkim tragarzom i przewodnikom, którzy przenosili plotkę z wioski do wioski, o samotnej białej dziewczynie, która zna nepalski i sama niesie swój plecak. Wszędzie ktoś na mnie czekał.

Zrobiliśmy to razem. Wspaniałe 4130 m. Do Sanktuarium Annapurny. Na tamtą stronę chmur.


A oto fotograficzna kronika mojej drogi:
W regionie Annapurny nie można się zgubić
Rododendron - narodowa roślina Nepalu - kwitnie właśnie w marcu!

Elektrownia wodna na 3200m nmp. produkuje energię dla całej wioski (4 domy)
To jeden ze stabilniejszych mostów, które musiałam pokonać...aż odważyłam się na nim przystanąć!
Do 2000 m npm towary niosą konie. Potem już tylko ludzie.


Mój ostatni wschód słońca nad Annapurną. To niesamowite każdego dnia budzić się w raju.


Buddyjskie flagi i ośnieżone szczyty - typowy widok. Zgadzam się z Nepalczykami - te góry mają w sobie pierwiastek boski.

Oto ona. Annapurna. O wschodzie słońca. W miejscu słusznie nazywanym Sanktuarium, gdzie ze wszystkich stron otaczają człowieka ogromne białe szczyty.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz