niedziela, 18 stycznia 2015

Znajdując Boga w raju

Legenda głosi, że bóg powiedział plemionom Khasi, że może spełnić jedną ich prośbę i nakazał, żeby się zastanowili, czego pragną. Khasi po namyśle poprosili boga, żeby każdy rodził się z pragnieniem bycia człowiekiem uczciwym.

To stara legenda, pochodząca z czasów o wiele dawniejszych niż XIX wiek, kiedy do Meghalaji dotarli chrześcijańscy misjonarze. Dziś w górach Khasi wiele jest kościółków i kapliczek. Ma je każda wioska. Na chrześcijaństwo przeszło 80 procent społeczeństwa. Dawna etyka wymieszała się z chrześcijańskimi nakazami, by traktować bliźniego swego, jak siebie samego, czynić dobro i widzieć boga w każdym człowieku. I tak ukształtowało się jedno z najbardziej niesamowitych społeczeństw, z jakim się zetknęłam.

Drugiego dnia w Meghalaji wybrałam się na pieszą wycieczkę do jaskini Arwah. Przy wejściu rodzina z Śillongu (czyli stolicy stanu) zaproponowała mi, że tutaj jest taki miejscowy chłopiec, który nas oprowadzi i zabierze głęboko do środka. Chłopiec krążył w ciemnościach z latarką pokazując skamieliny na ścianach i stalaktyty. Po pół godzinie dotarliśmy do wyjścia. Pytam, co było dla mnie w zupełności normalne, ile mam zapłacić za tę usługę. On mówi mi, że nic nie chce. Nic? Dziwię się. – Robię to dla przyjemności. Po szkole. Patrzę na niego zdumiona. Jeszcze nie wiedziałam, że to była to tylko namiastka tego, co tutaj nawet nie nazywa się gościnnością. To jest coś, co jest. Tak naturalne, jak powietrze.

To w Meghalaji pierwszy raz łapałam stopa w Indiach. Za każdym razem nikt nawet nie myślał, że może żądać ode mnie pieniędzy. Wytańczyłam się na wiejskich potańcówkach sylwestrowych. Nigdy nie czułam się bardziej bezpiecznie. Nikt mnie nie zamęczał pytaniami, skąd jestem i ile zarabia mój mąż/ojciec (normalne w tzw. Indiach właściwych).

Najbardziej zapamiętam jednak kolację w osadzie Nongriat, gdzie zatrzymałam się w czymś, co nazwalibyśmy kwaterą w górach, a oni nazywali ‘homestay’. Nocleg i wyżywienie za grosze. Było nas tam tej nocy 9 osób, w tym 6 Indusów z południa kraju. Wieczorem, po całym dniu wędrowania do górach, pan gospodarz usadził nas przy dużym stole, który zajmował prawie całą główną izbę w jego maleńkim domu. Z kapliczki spoglądał na nas Jezus. Czekaliśmy z niecierpliwością. Pachniało wspaniale. Gospodarz - mały, chudziutki człowiek z szerokim uśmiechem - przyniósł gar ryżu, miskę zupki z soczewicy i curry z kalafiora. Gotowe! – powiedział patrząc na nas głodnych z radością. Zanurzyliśmy palce w ciepłym ryżu. Chrystusowe zdanie „Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy” nigdy nie wydawało mi się tak realne, jak tam.



Ciężarówka wyjątkowo, jak na Indie, nie z wizerunkami hinduskich bogów, ale z Jezusem.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Kilka chwil w raju

- Nie mogę znaleźć słowa po angielsku, żeby to opisać.
- Ja też nie - odpowiedział mi Anglik, z którym wpatrywaliśmy się zahipnotyzowani w zalaną pomarańczowo-różowym światłem zachodzącego słońca zielona dolinę, daleko w górach południowej Meghalaji.

Więc milczeliśmy ze łzami w oczach, oszołomieni pięknem. Drugi raz w życiu, od czasu trekkingu w Nepalu, przeżyłam i widziałam coś, czego wiem, że nie potrafię opisać.

Indie kojarzą się ze słońcem, palmami, morzem, pałacami i żebrakami, hałasem miast i spokojem plaży. W Meghalaji nie ma nic z tego. To jeden z siedmiu małych stanów północno-wschodnich Indii, wciśnięty miedzy rozległe rozlewisko Brahmaputry w Asamie i równiny Bangladeszu na południu. To także najbardziej wilgotne miejsce na Ziemi, czemu zawdzięcza swój magicznie zielony kolor. Meghalaja to wzgórza i głębokie doliny, jeziora przypominające fiordy. Chłodny wiatr z północy i tropikalne, wilgotne powietrze z południa. I kościoły. Setki kościółków - 80% mieszkańców to chrześcijanie nawróceni z animistycznych wierzeń, które spajały społeczeństwo Khasi zanim dotarł tu ktokolwiek z zewnątrz.

Jeśli jest coś, co najlepiej symbolizuje to miejsce to żywe mosty z korzeni drzew, powszechne w tutejszych górach. Zbudowanie ich zajeło ludziom lata, nawet setki lat. Powstały bowiem przez powolne kształtowanie i łączenie korzeni z dwóch stron rwacych potokow aż tworzyły one stabilna przeprawe.W tych ludziach wciąż jest cierpliwość, spokój, poczucie symbiozy z naturą, które kazalo im stworzyć te niesamowite konstrukcje. Jest tez glębokie przekonanie, że mieszkają w raju. Gdy wracałam z dwudniowej wędrówki po górach, złapałam stopa. Pan kierowca zapytał mnie, jak mi się podoba w Meghalaji. - Jest cudownie - wykrzyknąłem. - Meghalaja to najpiękniejsze miejsce na Ziemi - odpowiedział. Zapytałam wiec, czy często bywa w tzw. Indiach właściwych. - Czasem jadę do Sillongu (stolica Meghalaji), jak muszę. No tak, to my Europejczycy żyjemy w ciągłej obsesji porównywania. Tworzymy rankingi i wciaz szukamy czegoś lepszego. Ale cóż, to pewnie przywilej ludzi mieszkających w raju, że nie musza go do niczego porównywać. Jechaliśmy w milczeniu. Kontemplując piękno i spokój krajobrazu.

Długo myślałam, jak ujac w słowa to, co przeżyłam na tym końcu świata. Bo kiedy leży się na rozgrzanym kamieniu po kąpieli w turkusowej wodzie potoku, patrząc na tworzące sie wokół wodospadu tęcze, wydaje się, że jedyne uczucie, które jest możliwe do opisania to poczucie ogromnego daru możliwości uczestnictwa w wieczności tego raju.






niedziela, 14 grudnia 2014

Szukając innych końców świata


„Jeśli zdecydujesz się przyjechać do Dźharkhandu, będziesz najpewniej jedynym zagranicznym turystą w tym regionie”. „Jeśli jesteś naprawdę poważnie zainteresowany, możesz wybrać to miejsce na cel swojej podróży”. Tyle przewodnik Lonely Planet, który od lat sprzedaje ludziom marzenia przekonując, że każdy może być ‘podróżnikiem’, a prowadzi ich do 10 najbardziej popularnych miejsc, gdzie można bez ryzyka i specjalnych problemów zaspokoić swoje aspiracje. O wschodnich Indiach nie ma szczególnie wiele do powiedzenia. To znaczy, że trzeba je samemu odkrywać.


Kiedy cztery lata temu dotarłam do Kuakaty w środku rozległej delty Gangesu u wybrzeży Zatoki Bengalskiej, poczułam ulgę, że są jeszcze miejsca, które można odkryć, a nie tylko do nich pojechać. Oczekiwań nie miałam żadnych. Chciałam tylko sprawdzić, co jest na końcu tego długiego rachitycznego cypelka widniejącego na mapie. Podobnie wybierając się do Bisznupuru, gdzie oprócz zwiedzania starych świątyń (Europejczyka nie widziano tam chyba od czasu wyjścia Brytyjczyków z Indii), przeżyłam tropikalną burzę, przed którą skryłam się w zakładzie naprawy motorów (nie miałam czasu zadać sobie pytania, czy to bezpieczne, bo nie mogłam się utrzymać na nogach z powodu porywistego wiatru). Jedyne co łączyło mnie ze światem na tamtym końcu świata, to fakt, że ku mojemu rozbawieniu mechanik rozprawiał z klientami całkiem na poważnie o tym, czy Osama bin Laden naprawdę nie żyje, czy to tylko kolejny fortel Amerykanów.

Teraz przekonam się, czy istnieją jeszcze inne ‘końce świata’ – w podróży po czterech stanach Indii wciąż widniejących na mojej (dziś już krótkiej) liście regionów, których nie odwiedziłam. W podróży obejmującej, jak twierdzi mapa, około 6 tysięcy kilometrów.

Pierwsza zasada odkrywania mówi, że nie można spodziewać się dużo. Nie konkretnych obrazów na pewno. Raczej emocji: niepewności, poczucia niesamowitości, albo wręcz przeciwnie – zaskakującej zwyczajności. Czasem surrealistycznego niezrozumienia. Czasem irracjonalnej irytacji na coś, na co nie mamy przecież prawa się złościć - jesteśmy tu tylko przejazdem. Czekam na to wszystko.  A z tak zwanych konkretów w planach jest wieś w Dźarkhandzie, hinduskie świątynie w Orisie, żywe mosty z korzeni drzew w Meghalaji i eksplorowanie assamskiego rękodzieła w Guwahati. Co tam jest? Wszystkich „naprawdę poważnie zainteresowanych” zapraszam za pierwszą blogową relację, pewnie za 2 tygodnie.

Wioska gdzieś na granicy Dźarkhandu i Bengalu Zachodniego. Zdjęcie z mojej ulubionej trasy pociągiem Delhi-Kalkuta, 2006 r.

wtorek, 25 grudnia 2012

Do IT in Bombay!


Kiedy ostatni raz robiliście coś po raz pierwszy w życiu?  Wczoraj, przedwczoraj, w sumie też przed przedwczoraj. Nie każdy może odpowiedzieć podobnie jak ja, ale też nie wszędzie pewnie jest tyle okazji, by zrobić coś pierwszy raz, jak w Bombaju. Od lodów z zielonego chili po błysk reflektorów na krykietowym stadionie. Od eksplorowania bombajskiego zagłębia graffiti po multireligijny ślub i wesele.

W sumie nie wiadomo od czego zacząć... od bazarków ze świątecznym kiczem? Oglądania budowania ulicznych szopek w chrześcijańskiej dzielnicy Bandra? Gdzie zaraz obok brodaty muzułmanin sprzedaje latawce. A może od dudniącego przez wiele godzin zawołania kibiców: India jitega, jitega, jitega! o, India jitega (Indie zwyciężą!). Może wreszcie od świątecznego karpia w wersji tutejszej, czyli pysznej bombajskiej rybki bombil fry?

Nie mogąc znaleźć logiki w tej plątaninie emocji i magicznym chaosie tego miasta, pokusiłam się wiec o TOP5:
1. Graffiti na Bandrze: spacer po małych uliczkach chrześcijańskiej dzielnicy był bardzo zaskakujący!

2. Party: Russian style - elitarność łączyła się z plebejskością podczas mojej najbardziej imprezowej nocy w Indiach. Rosyjska, wydekoltowana sukienka z czerwonymi cekinami (zasobna szafa Gosi) zrobiła furorę w pociągu lokalnym, ale po wejściu do wypasionego klubu okazało się, ze swoim strojem wcale się nie wyróżniam!
3. Naładowany emocjami tłum na stadionie Wankhede, kiedy Anglia potrzebowała 3 punktów do zdobycia z ostatniej piłki, a ku zaskoczeniu wszystkich zdobyła prawie nieosiągalna 6kę! Piękny mecz - wszyscy czuliśmy się zwycięzcami!
4. Indyjski zaratusztrianin (parsi) żenił się z litewską poganką w barwnej uroczystości ślubnej w Wedding Palace z czerwonym dywanem, czyli drogie sari, eleganckie suknie, dobre jedzenie i najpiękniejsze męskie nosy w Indiach - wszystko w jednym miejscu :)

5. Lekcja salsy!!! Gosia chodzi na salsę, wiec mnie zabrała: było 12 mężczyzn i my 2, plus intstruktor. Przez te 1,5 godziny byliśmy gdzieś na Kubie albo w innym egzotycznym kraju, zasłuchani w latynoskie rytmy kręciliśmy się na parkiecie na 10 pietrze bombajskiego wieżowca.

I coś bez czego Bombaj nie byłby Bombajem: podróż lokalnym pociągiem, gdzie wejście i wyjście graniczy z cudem. Tak, to dziwne miasto. Bardzo dziwne. Tak bardzo, bardzo, że wiem, że jeśli dane mi będzie tu wrócić,  zawsze będzie to ten kolejny pierwszy raz!

scena z mojego ukochanego bollywoodzkiego filmu "Mughal-e-Azaam": piękna tancerka Anarkali i książę Salim w romansie niemożliwym - pierwszy wielki film indyjskiego kina!


środa, 19 grudnia 2012

All about cricket

Gdy postawilam swoją stopę na bazarze sportowym pod placem Esplanade w Kalkucie nie wiedzialam jeszcze, co mnie czeka. Weszlam niepewnie do tego męskiego swiata wypelnionego koszulkami Barcelony, rakietkami do badmintona (indyjska badmintonistka zdobyla brązowy medal na ostatnich Igrzyskach), wiszącymi nad glowami kaskami do krykieta.

W sumie nie mialam pojęcia, jak zacząc, ale jakos trzeba bylo, wiec postawilam na postawę: Profesjonalista.
- Planuję kupic duzo sprzętu. - powiedzialam. Pan przyniosl mi stoleczek, drugi pobiegl po herbate, a ja niczym księgowy manager wyjęlam notes . - Ale najpiew spiszę sobie ceny. 
Wyciagnęlam listę sprzetu i zaczęlo się. Panowie potraktowali mnie calkiem poważnie, może wyglądalam poważnie. Prezentowali mi kije różnej klasy, w różnych kolorach i z różnych materialów. Ja patrzylam okiem znawcy, którym nie bylam. Po chwili zagubienia orientowalam sie, że kupowanie sprzętu do krykieta nie różni sie zasadniczo od wizyty w sklepie z sari.Pokazują ci te materialy, opowiadają o wzorach, najnowszych trendach, stylach i jakosci, a przecież żaden normalny Europejczyk nie jest w stanie odróżnic czystego jedwabiu od mieszanki. Plątalam się więc w zeznaniach - udawanie, że znam się na markach slabo mi szlo. Co wiecej, zorientowalam sie po chwili, ze nie znam kluczowego slowka po angielsku. Wierzba. Jak jest wierzba. Z wierzbowego drewna są te kije przecież! Uff, jakos przeżylam.

Do kolejnego sklepu wchodzilam już z większa swobodą. Aż wreszcie wylądowalam w sklepie Reeboka na eleganckiej i drogiej Camac Street. Oddzwierny otworzyl szklane wrota ekskluzywnego sklepu a Pan Sprzedawca powital kalkuckim: Good morning, Madame! I niczym w sklepie z sari zaproponowal mi piękny kij oklejony różowymi dodatkami. Idealny dla Pani. Mamy tez fioletowy i zielony. Wyjmowal i pokazywal kolejne okazy. Juz mialam na koncu jezyka, by powiedziec: to dla mojego męża nie dla mnie (kto nie slyszal jeszcze historyjek o moich mężach wymyslanych na potrzeby bezpieczenstwa w Indiach, niech żaluje), ale powtrzymalam sie i powiedzialam: To dla mojego brata. Pan poszedl na zaplecze i wrócil z pięknym kawalkiem deski. Pięknym. Oczy mi się zaswiecily.
- To nie z kaszmirskiej a z anglielskiej wierzby, Madame. 15 tysiecy rupii.

900 zl!!! Blask moich oczu zgasl. Czulam sie jak indyjska panna mloda, ktorej nie stac na haftowane zlotem slubne sari z Benaresu. No nic, ale po ten rożowy kij wrocę. Może po zielony. Mam jeszcze trochę czasu na decyzję. A tymczasem jadę do Bombaju, gdzie idę z Gosia na mecz Indie-Anglia. Krykietowy mecz oczywiscie!

piątek, 14 grudnia 2012

Opowieść warta 50 pajs

Moja podróż w pięknie podniosłym tego słowa znaczeniu zaczęła się na lotnisku w stolicy Kataru, kiedy miałam wreszcie wsiąść do samolotu do Kalkuty. Zanim otwarto bramkę, przed 'gate 15' kłębiły się tłumy przepychające sie w wąskich korytarzach stworzonych przez taśmy mające ułatwiać formowanie sie kolejki. Bengalczykom tylko utrudniały walkę o pierwsze miejsce do okienka, co nie miało przecież żadnego znaczenia.

Wśród znajomych twarzy bengalskich rzuciła mi się w oczy jedyna twarz 'obca'. Jakis wiekowy Europejczyk leci do Kalkuty...ciekawe. Przeznaczenie jednak chcialo, żebym usłyszała jego historię, bo podczas odprawy, jego w Berlinie, a mojej w Warszawie, w samolocie do Kalkuty przyznano nam miejsca obok siebie.Wdałam sie jednak najpierw w pogawędkę z młodym Bengalczykiem, marynarzem wracającym z rejsu po Pacyfiku (!), ktory tak nawijał po bengalsku z kolegami z przodu, że nie moglam sie powstrzymac, żeby się nie przyłączyc. Po chwili rozdano karty imigracyjne i siedzący po mojej prawicy starszy pan stwierdził: Ja chyba tego nie wypełniam!. Musisz - powiedział Bengalczyk z zapałem gospodarza i zarządcy. Ale ja jestem Hindusem! Nagle spojrzałam sie na tego 'Europejczyka' tak, jak patrzono na mnie zawsze w Kalkucie: ona jest biała, wiec nie może być Hinduską.

ów wiekowy towarzysz mojej podroży okazał sie byc Anglo-Indusem czy też precyzyjnie Euro-Azjatą, wynalazkiem czasów kolonialnych. Jego ojciec był Portugalczykiem, matka pół-Portugalką pół-Hinduską. Ich przodkowie wyjechali z pogrążonej I wojna światową Europy do Indii, a ich dzieci i wnuki podzieliły w 1947 roku los innych 'mieszańców' jak obraźliwie ich nazywano, obywateli niechcianych w ich własnym kraju. Czytałam kiedyś, że mówiono o nich 'półrupiówki', czyli nie do końca Indusi.

Ale nie o tym gawędziłam przez 4 godziny z moim towarzyszem. Rozmawialiśmy o naszych ulubionych sklepach ze słodyczami, o jezuickich szkołach w Kalkucie lat '50 i '60. Opowiadał o świecie, którego już nie ma: o tym, jak jeździł powozem konnym do szkoły, jak chodził z rodzicami ogladać ołtarze podczas hinduskim świąt. Oboje z nostalgią opiewaliśmy świetność kalkuckich tramwajów, które są w trakcie modernizacji i pewnie kiedys znikną na zawsze. Naszą melancholijną podróz przerwało mi wspomnienie słów Agaty, której zaproponowałam, żeby napisała pracę dyplomową o Anglo-Indusach: To takie malo aktualne, bez przyszłości! Gdy przytoczyłam je mojemu towarzyszowi odparł smutno: Tak, wymieramy. Kto mógł, zasymilował sią tam, gdzie mieszka, i w sumie nas już nie ma.

Gdy wylądowaliśmy, powiedział: Cóż! Wesołych świąt!
 - Dziękuję - odparłam i po chwili zrozumiałam swój nietakt. - Przepraszam, ja też mogę przecież Panu życzyć wesołych świąt!
- Tak, ja jestem chrześcijaninem, portugalskim katolikiem. Ale też być może ostatnim żyjącym chrześcijaninem hinduistą.
Uśmiechnęłam sią. Nie, na pewno nie ostatnim. Bo kto powiedział, że wraz z Anglo-Indusami wymiera grupa ludzi, którzy są nie do końca stąd ani stamtąd. Półrupiówki. A pół rupii to przecież cale 50 pajs. Pudełko zapałek, cukierek ze słoja w sklepiku na rogu.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Powracam!

Samotna Pasażerka powraca z filmie „W 4 tygodnie dookoła Indii”. Jak bogowie pozwolą, to pokonam trasę prawie 6 tysięcy kilometrów...pociągiem! Przygotowuję się na hektolitry ćaju, jajka na twardo na gazecie, prażony ryż dmuchany, płaczące dzieci, modlących się muzułmanów, opóźnienia do 10 godzin i targowanie się z rykszarzami na dworcu. To będzie wspaniała podróż na trasie: Kalkuta-Bombaj-Kochi-Mysore-Bangalore-Kalkuta.


Każdy kolejny dzień tam spędzony przybliża mnie do przekonania, że ja już tam nie jeżdżę, a wracam. Lubię tę perspektywę, w końcu zawsze chciałam wiedzieć o Nich jak najwięcej i kiedy czuję się tam jak w domu, mam głęboką satysfakcję osiągniętego celu. Ale ta perspektywa  po cichu mnie też przeraża....czy to znaczy, że już nic tam mnie nigdy nie zaskoczy? Czy już niczego mnie ten świat nie nauczy? Nie....chcę wierzyć, że będę odkrywać ten mój Koniec Świata całe życie i zawsze będzie jeszcze coś ciekawego do opowiedzenia. Inaczej musiałabym znaleźć sobie inne miejsce na ziemi, żeby móc wciąż mówić jak Albert Camus: „Zawsze miałem poczucie, że żyję na najwyższej fali, zagrożony, lecz wypełniony prawdziwym szczęściem.”