środa, 30 listopada 2011

Epilog

Miałam nic tu nigdy więcej nie napisać. I może nikt w rezultacie tego wpisu nie przeczyta, oprócz przypadkowych wędrowców po wirtualnym świecie.

Zrobiłam dziś ryż z soczewicą. Zieloną. Podobno jest najzdrowsza – mówili mi Tam. Patrzyłam na te piękne białe ziarenka i zielone połówki soczewicy, w kuchni unosił się aromat prawdziwego obiadu. Jakbym od 5 miesięcy nic nie jadła, głodna zanurzyłam palce w ryżu.

Od 5 miesięcy pytają mnie wszyscy czy tęsknię, czy pojadę tam jeszcze. Mówię, że nie. Ale niezmiennie używając czasownika ‘wracać’ a nie ‘jechać’. Nie potrafię inaczej.

Patrzę na zieloną soczewicę. Jest jeszcze czarna i żółta. Żółta to taka typowo bengalska. Czarną jadło się w zimę w Nepalu. Zastanawiam się, czy patrzeć się na nią czy jeść. Tyle trzeba było miesięcy, żeby znów się spotkały te moje dwa światy. Bardzo chciałam je oddzielić, nie myśleć o Tam będąc Tu i na odwrót. I to, co poczułam, to chyba nie tęsknota, ale ulga, że odważyłam się przez chwilę chociaż być znów w nich obu. Że przyznałam przed samą sobą...że soczewica z ryżem nigdzie tak nie smakuje, jak w Polsce, a kawa po wiedeńsku nigdzie tak dobrze, jak w Kalkucie.

środa, 29 czerwca 2011

Udało się!






Kończę ten pamiętnik z końca świata. Jak widzicie Końce Świata z czasem stają się tak znajome, że zamiast Końcem Świata nazywamy je Domem. Mam nadzieję, że dzięki temu pamiętnikowi Wam też ten jeden z Końców Świata stał się trochę bliższy. Tak jak egzotyczne kiedyś słówko kiszmisz jest teraz dla Was najzwyklejsze na świecie.  

Bo to był właśnie kiszmisz,
czyli opowieść nie do końca o rodzynkach.





P.S. Ale wiem, że mój nepalski profesor miałby mi też za złe, że nie kończę jego ulubionym cytatem. Więc tak już naprawdę na koniec:
Świat jest księgą. Kto zostaje w domu, czyta wciąż tylko pierwszą stronę (Sw. Augustyn;). To dla Was – z życzeniami dalekich podróży!

niedziela, 26 czerwca 2011

Monsunowe Wesele

Coś, co można bez wątpienia powiedzieć o mojej jedynej chyba ostatecznie nepalskiej przyjaciółce, czyli Sreyasie, to to że jest cool. Głupi to przymiotnik, ale pasuje do tej wykształconej w Kanadzie dziewczyny, która mimo że jest w moim wieku, jeszcze nie jest mężatką, a też nikt jej nie traktuje jak starą pannę. No właśnie, bo rodzina Sreyasy też jest cool. I taki jest też jej brat Rishi, na którego ślubie wylądowałam wczoraj. Tak, mogę to chyba stwierdzić bez cienia wątpliwości – wszystkie panny Katmandu straciły najwspanialszego kandydata na męża ;) Bo Rishi to Rishi, ale zostać częścią takiej rodziny, to naprawdę w Nepalu rzadkość.



Ale od początku. W piątek zadzwonił telefon. Odebrałam w mikrobusie, nic nie słyszę. Ślub? Jutro? 8. rano? Aż musiałam wysłać do Sreyasy smsa, żeby się upewnić. I niecałą dobę później tańczyłam w ślubnej procesji, ktora szła przez ulice zalane monsunowym deszczem. Ślub jak ślub, 6 godzin rytuałów hinduskich, ale przy okazji niezła zabawa. Na tym polega chyba ślub, chociaż po doświadczeniach kalkuckich nie byłam pewna.

To było prawdziwe hinduskie wesele. W wielkim domu, dziesiątki wujków, cioć i kuzynów, każdy krzyczy głośniej niż ten poprzedni. Gra muzyka. Dziewczyny w pośpiechu poprawiają makijaż, a zamężne ciocie rządkiem zasiadają na kanapach w salonie, wujkowie gadają w kuchni. Taki cudowny nieporządek. Taniec, deszcz, brzdęk bransoletek i śmiech do łez. Zakumplowałam się szybko z kuzynami, którzy studiują w Stanach, i mieliśmy niezłą zabawę w tym weselnym kiszmiszu. Oni też byli cool.

I tak na ten jeden dzień stałam się trzecioplanową bohaterką filmu Monsunowe wesele. I nawet gdybym się przygotowywała do tego od miesięcy i tak wszystko od fryzury i makijażu po plany założenia sari zepsułby deszcz. Ale za to też kocham Nepal – tu nigdy nie wiesz, kiedy wydarzy się coś zaskakująco cudownego :)




P.S. A w przyszłą sobotę cześć druga, tak już całkiem na pożegnanie z tym krajem!

niedziela, 19 czerwca 2011

Mój kraj

Tam,
gdzie księżyc zstępuje uśmiechnięty, by spotkać Ziemię
pokrytą białymi płatkami w tę noc śnieżną.
I widzi ją roześmianą, radosną,
a potem powraca szczęśliwy do nieba.

Tam,
gdzie kwiaty brzoskwini kwitną na policzkach ludzi,
dwanaście miesięcy w roku.

Tam,
gdzie nawet w najczarniejszą noc,
białe szczyty oświetlają nasze podwórka.

Tam,
gdzie siła tajfunu,
jest w każdym małym strumyku.

Tam,
gdzie jak raz przyjdzie wiosna,
to zapomina odejść.

Tam,
gdzie Himalaje pochylają się leciutko,
by ogrzać sobie kark,
w cieple najczystszych promieni słońca.

Jak daleko bym nie podróżował,
Mój kraj zawsze powraca w moich marzeniach.


Zastanawiałam się, czy ten wiersz wymaga komentarza. Chyba nie i dlatego to nim kończę poetycką trylogię o Nepalu. Jest on bardziej nepalski nich żaden inny, jest niesamowicie prawdziwy, bo opowiada o tym kraju tak, jak opisują go jego mieszkańcy. Jest wreszcie prostym, ale jednocześnie najpiękniejszym wyznaniem miłości do kraju, jakie kiedykolwiek słyszałam.

Dane mi było być tu imigrantką. Nietypowy obrałam kierunek. Nepalczycy to naród emigrantów. Tysiące wyjeżdża rocznie do pół-niewolniczej pracy w krajach Zatoki Perskiej, Malezji czy Japonii. Wyjeżdżają, bo wiedzą, że tam, gdzieś daleko, żyje się i zarabia lepiej. I godzą się niekiedy nawet na największe poniżenie, bo chcą być jak inni. Jak Europejczycy, albo chociaż Hindusi. Byłam kiedyś na pokazie filmu dokumentalnego o nepalskich emigrantach. Film o kobiecie, która zostawiła męża i dziecko, by pracować w Emiratach, a oni wciąż żyją w himalajskiej wiosce. Na koniec patrzymy na jej małego synka, a reżyser pyta ojca, kim chłopiec będzie, jak dorośnie. Będzie mnichem buddyjskim. – odpowiada dumny ojciec. Tak, bo jak daleko by nie podróżowali, jak inni nie chcieliby być, ich marzenia są zawsze tam. Wysoko, wysoko. W tym być może utraconym na zawsze raju.

I jeśli coś pozostanie we mnie z tej nepalskości, to ta tęsknota za rajem. Bo gdziekolwiek bym teraz nie podróżowała, one zawsze będą w moich marzeniach. Himalaje. Bo chociaż tyle jest powodów, żeby tego kraju nie lubić, nie sposób też go nie kochać. Może ostatecznie jednak to także jest Mój Kraj.


niedziela, 12 czerwca 2011

Moje miasto a w nim...

 "Moje podwórko" (Mero ćok)

Oto moje podwórko.
Czegóż tu nie brakuje? Wszystko jest.
Niezliczone choroby,
Niekończący się głód,
Bezgraniczny smutek,
Tylko radości nie ma.
Tutaj jest zakazana.

Moje podwórko jest przy wąskiej uliczce.
Czegóż tu nie brakuje? Wszystko jest.
Ludzie stworzeni przez bogów.
I bogowie stworzeni przez ludzi.
Tutaj jest miejsce dla wszystkich.
Jedni i drudzy jednak są pozbawieni nadziei.
Ludzie – zżerani w nocy przez pchły,
a w dzień przez pieniądze.
Bogowie, których nikt nie wielbi,
nikt im nie pada do stóp.
Ludzie i bogowie żyją tu razem,
przeklinając się nawzajem.
Potykając się o siebie,
rozbijają sobie głowy.

Moje podwórko jest przy wąskiej uliczce.
Czegóż tu nie brakuje? Wszystko jest.



„Mero Ćok” to wiersz o Katmandu. Mieście, o który mówi się, że bogowie mieszkają tu razem z ludźmi. Na każdym skrzyżowaniu jest świątynka albo święte drzewo. I to jest właśnie to nieprzetłumaczalne słowo ćok w tytule. Bo tak naprawdę ćok to nie jest podwórko, ale też nie jest to skrzyżowanie w europejskim tego słowa znaczeniu. Takie szczególne miejsce w asymetrycznym labiryncie Katmandu, gdzie spotyka się kilka wąskich uliczek. Gdzie wieczorami panie handlują warzywami. I gdzie na środku mieszka bóg, ale niewielu o nim pamięta. Mijamy go nie patrząc nawet, mijamy go jadąc mikrobusem, motorem, rowerem. Szybko. Bo takie jest współczesne Katmandu. Niewiele ma w sobie z tego nepalskiego, buddyjskiego spokoju.

Katmandu cierpi na ten kompleks – kompleks nienepalskości. Że nie jest już Nepalem. Jego mieszkańcy, w 90 procentach przyjezdni, mówią często: Katmandu to nie Nepal. A może jednak Nepal – w końcu jesteście tu Wy wszyscy, zgromadzeni z własnej woli, ludzie z wysokich gór i z zielonych nizin, ze wschodu i z zachodu tego wąskiego, długiego paska na mapie z napisem Nepal. Żyjecie obok siebie, a jednak zamknięci w swoich domach, nieufni, obcy. Krążący w ciemnościach, przy braku prądu, po ulicach, które oświetlają tylko światełka zapalane przy świątynkach. Więc może jednak bogowie wciąż tu mieszkają. Mimo że przeklinacie się nawzajem, Wy i to niekochane miasto.



P.S. Gdyby do Nepalu dotarł kiedyś hip-hop, to piosenka ze słowami tego wiersza byłaby zapewne hitem!

niedziela, 5 czerwca 2011

ONI

"MY"
Jak wysoko byśmy się nie wznieśli,
Jak długo byśmy nie biegli,
Jak głośno byśmy nie krzyczeli,
Jesteśmy tylko kroplami wody,
Małymi kroplami,
Zrodzonymi przez słońce, by być chmurami.
Krążymy, wystawieni na żądania wiatru
I myślimy, że jesteśmy wolni.

Jakbyśmy nie wyglądali na wysokich i wielkich,
Zawsze kurczymy się od środka,
Nasza wielkość jest fałszem, iluzją.
Stłoczeni na tej maleńkiej wysepce poniżenia,
straciliśmy pamięć,
zapomnieliśmy o swoim dawnym rozmiarze,
o tym, jak wygląda normalny człowiek.
Więc kiedy zwykły człowiek,
Taki Guliwer z opowieści,
Przypłynie, żeby postawić nogę na wyspie naszych wyobrażeń,
Patrzymy zdziwieni,
Patrzymy i nie wierzymy.
Zaczynamy modlić się do niego, tego zwykłego człowieka,
Myśląc, że jest wielki.
Bo jak bardzo nie wydawalibyśmy się wysocy,
Głęboko w środku jesteśmy puści,
Jesteśmy Liliputami,
Jesteśmy karłami.

Nigdy nie potrafimy spotkać się na własne życzenie,
Ktoś musi nas zgromadzić.
Nie potrafimy dokonać między sobą podziału,
Ktoś musi nas podzielić,
Nie potrafimy żyć tak, jak chcemy,
Ktoś musi nami rządzić, prowadzić nas naprzód.

Jesteśmy odważni, ale głupi,
Głupi, ale i bohaterscy:
Może gdybyśmy nie byli głupi, nie moglibyśmy być odważni.

Jesteśmy zupełnie niczym,
Więc może jednak czymś jesteśmy.
Jesteśmy niczym, nigdzie.
Więc może jesteśmy czymś, gdzieś.
Nie żyjemy.
Ale może udało nam się przetrwać.


Jakiś czas temu odkryłam z żalem, że o Nepalczykach trudno powiedzieć, jacy są. Są 25-milionowy zbiorowiskiem, mówiącym setką języków, wyznającym przynajmniej 4 religie (w tysiącu odmianach), zamkniętym na kontakty poza kręgiem rodziny czy wąskiej społeczności. Ale jednak żyłam tu prawie rok z nimi i wśród nich. Więc może powinnam potrafić powiedzieć, jacy są.

Którego dnia, jako znana miłośniczka literatury pięknej, kupiłam spontanicznie w księgarni pewną książkę. I to ona dała mi odpowiedź na to pytanie. A w zasadzie dał mi tę odpowiedź on - Bhupi Sherchan. Zaskoczona odkryłam, że najlepiej charakter swoich rodaków i prawdę o tym kraju uchwycił poeta tworzący 50 lat temu!

Ten wpis przedstawia pierwszy z trylogii wierszy o Nepalczykach, którymi podzielę się z Wami w tym miesiącu, moim ostatnim miesiącu w Katmandu. I może te wiersze Was zdziwią. Bo Nepal nie kojarzy się ze smutkiem, a na pewno nie z melancholią i goryczą. Ale coś w tym kraju jest, z tej niewiary w postęp, w to że będzie lepiej, że możemy coś zmienić, że coś od nas zależy. Nepalczycy, choć są z pozoru ludźmi zawsze uśmiechniętymi, mają w sobie wiele goryczy. Fatalizm. Gdzieś tam zrodzony przed wiekami, wyssany z mlekiem buddyjskiej tradycji, która chociaż uczy pokory, uczy też pogodzenia się tym, jak jest.

Ten fatalizm jest częściowo produktem nowych czasów, które wyrwały to małe królestwo przykryte mgłą Himalajów ze swojego dawnego rytmu życia, i kazały mu być państwem nowoczesnym, za wzór zachodni. Jednak ta nowoczesność oznaczała tyranię postępu, rozwoju, ekspansji. Nie pasowała do nich. Bo cała ta pogoń za zmianą, próba wytworzenia jednej nepalskiej tożsamości, tylko pogrążyła ich w przekonaniu, że oni nie potrafią być tacy, jak być powinni.

Ale powrót do raju utraconego, kiedy Nepal był odciętym od świata zbiorowiskiem plemion, ludów gór, jest niemożliwy. Mimo że było tak jeszcze 250 lat temu. Być może w praktyce było tak jeszcze 50 lat temu, bo dopiero wtedy do Katmandu przyleciał pierwszy samolot, a dopiero 30 lat temu wybudowano drogę asfaltową łączącą dwa główne miasta kraju. Nawet dziś jedna czwarta kraju to rejony górskie, do których można jedynie dojść albo dolecieć, a mimo to mieszkają tam ludzie.

Jeśli istnieje więc mentalność nepalska, jest ona połączeniem tego silnie zakorzenionego  fatalizmu, pogodzenia z siłami natury, tym że jesteśmy tylko kroplami wody, z aspiracjami do bycia narodem, państwem. Ten Guliwer w wierszu, co nie dla wszystkich jest może oczywiste, to król, który kiedyś podbił plemiona i ludy Himalajów, by stworzyć Nepal, a rządził silną ręką aż do 2008 roku. Ale ta metafora jest aktualna do dziś – Nepal utrzymuje się obecnie z pieniędzy zagranicznych darczyńców, którzy nieformalnie i z daleka, ale jednak pośrednio rządzą tym krajem i mówią mu, jaki ma być. Nowoczesny. Zachodni. Postępowy. I chociaż nie wszyscy są tego świadomi, tym, którzy są, trudno się pogodzić z tą spiralą zniewolenia.

I przy całym tym kompleksie niższości, słusznie mówi poeta na końcu: Nepalczycy są bohaterscy, są odważni, są silnymi ludźmi gór. Bo z zachodniego punktu widzenia niewiele osiągnęli, niewiele im się udało. Ale udało im się przeżyć - w cieniu ogromnych i surowych Himalajów.

niedziela, 29 maja 2011

Inny Świat

Do wczoraj nepalskie Zgromadzenie Konstytucyjne miało napisać konstytucję. Miało na to 3 lata. Nie napisało, więc... przedłużyło sobie kadencję. Kraj oczekiwał przez ostatni tydzień pogrążony w strajku generalnym. Autobusy nie jeździły, podpalano samochody, które wyjechały na ulice i sklepy, które otwarto. Chyba czas więc napisać, jak się żyje w Trzecim Świecie.

Nepal jest tzw. Trzecim Światem albo nawet Czwartym (o czym później) i to, że bieda nie jest tu tak widoczna jak w Indiach czy Bangladeszu  (bo nie śpi na ulicach) nie zmienia statystyk: Nepal jest tylko tragiczne dwa oczka wyższej niż Bangladesz na liście najbiedniejszych i pozostaje w oficjalnie stworzonej przez ONZ grupie 22 najsłabiej rozwiniętych państw świata.

O tym jak się tu żyje, już trochę pisałam przy okazji innych tematów. Wiecie już na przykład, że w porze suchej nie mamy prądu 16 godzin na dobę. Nie mamy też wody, naturalnie, ale ponieważ mieszkam w jednej z najlepszych dzielnic stolicy tego kraju, nie mieliśmy jej tylko kilka dni. Większość nie ma jej kilka miesięcy i biega do pomp i innych miejskich ujęć wody. W porze monsunowej mamy natomiast za dużo wody i drogi są blokowane nawet na kilka dni pod rząd przez lawiny błotne. To chyba oczywiste natomiast, że woda z kranu nie jest pitna nawet w wersji przegotowanej (cholera i tyfus to choroby narodowe). Dlatego trzeba kupować 20-litrowe baniaki. Ja narzekam jedynie na to, że muszę je sama tachać do domu. Większość narzeka, że musi za wodę pitną płacić.

Według statystyk Katmandu jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast Azji, pomimo niewielkich jak na kontynent rozmiarów. Powiedziałabym, że może nie o zanieczyszczenie tu chodzi, ale o pył, którym pokrywa się w porze suchej (6 miesięcy). Skutek: trzeba bez przerwy sprzątać mieszkanie i prać ubrania (ręcznie). No i jakoś sobie radzić, żeby nie powypadały człowiekowi wszystkie włosy, a stopy nie wyglądały, jakby należały do 60-latka. W rezultacie niesamowicie dużo cennego czasu poświęca się na syzyfowe prace w stylu ścieranie kurzu w pokoju, odmaczanie i czyszczenie stóp po całodziennym przebywaniu na mieście czy wcieranie olejków w skórę głowy. Ponieważ mieszkam tu tylko rok nie muszę się szczególnie martwić rakiem płuc czy astmą.

To takie sprawy przyziemne...czwarty świat ma dużo czarniejsze oblicze.

Zaczynając od najczarniejszej strony i parafrazując pewną polską piosenkę, można powiedzieć, że w nepalskich szpitalach ludzie umierają rzadko. Bo jest ich mało. Szpitali. Bo nie każdy ma w ogóle szansę skorzystać z ich usług chociażby raz w życiu. I zgodzę się: oni nie mają takiej potrzeby. Europejczycy ogólnie są słabsi fizycznie. Oczywiście że są. Bo nie przechodzą tej okrutnej selekcji naturalnej, jak dzieci tutaj. Większość moich znajomych to ludzie, którzy stracili część swojego rodzeństwa w dzieciństwie. Najbardziej skrajny przypadek to rodzina, która straciła trójkę dzieci z 9. Ale to dotyczy prawie każdego. I w sumie jest w tym coś przerażająco humanitarnego, bo przecież jeśli to słabsze dziecko dożyje nawet dwudziestki, to nagle przez ten czas nie poprawi się stan dostępu do szpitali. Więc może lepiej niech umrze jako dziecko, nie jako dorosły, na przykład osierocając dzieci. Jakby to nie była szokująca kalkulacja, ludzie tutaj zmuszeni są ją wykonywać. (System emerytur i rent nie funkcjonuje, a "służba zdrowia" jest płatna- to chyba oczywiste).

Jednak Nepal ma jeszcze jeden poważny problem: jak większość krajów gorszego świata cierpi na uzależnienie ekonomiczne od innych krajów. W tym przypadku wielkich braci mamy dwóch, czyli Indie i Chiny. Indie zabierają Nepalowi energię elektryczną, bo 60 lat temu dwa kraje podpisały idiotyczne porozumienie o współpracy gospodarczej, od którego Nepal nie może się do tej pory uwolnić. Nie ma prądu, więc nie ma przemysłu. Nepal nic nie produkuje, więc wszystko trzeba importować z zagranicy. Z Indii i z Chin. Koło niewolniczej zależności się zamyka. A jak nie ma przemysłu, to i pracy w miastach nie ma.

I gdzieś tam na końcu jest stagnacja polityczna, niemożliwość zbudowania nowego systemu politycznego po wojnie domowej i demokratycznych przemianach w 2006 roku. Budowanie nowego państwa nie przebiega tak, jak większość by chciała. Szybko. O jego kształt kłócą się nie tylko grupy polityczne, ale i społeczne, religijne, językowe, etniczne. Mamy więc często całodniowe strajki generalne zwane bandh. Całe państwo zamiera, a traci na tym branża turystyczna - jedyne źródło dochodu tego kraju.  Dlatego do Nepalu pasuje termin Czwarty Świat, stworzony dla zaklasyfikowania krajów, w których wielość grup etnicznych i językowych powoduje chaos i niemożliwość porozumienia. Tymczasem Nepalczycy żyją z traumą po konflikcie, w tej wiecznej tymczasowości.

Większość z moich znajomych narzeka. Albo narzeka i marzy, żeby wyemigrować. Kiedyś powiedziałam mojemu dobremu znajomemu: Ciągle narzekasz, zamiast coś zrobić. I nawet jeśli miałam trochę racji, miał on też pełne prawo odpowiedzieć mi: Mówisz tak, bo jesteś tu rok, jesteś tu z wyboru. Minie rok i możesz wrócić tam. A my będziemy tu na zawsze.

I kiedy narzekam w duchu próbując uprać ręcznie prześcieradło albo zasłony, przypominam sobie to zdanie. Tak, za miesiąc będę tam, z pełnym prawem decyzji, gdzie chcę żyć i co chcę robić. I może właśnie nie chodzi o to, że tam w Pierwszym Świecie mamy pralki do prania, a o to prawo wyboru.

5 lat po konflikcie, 3 lata po upadku monarchii tak wygląda nepalska demokracja (Napis głosi: "Wstęp wzbroniony". Drut kolczasty uniemożliwia obywatelom zbliżenie się do budynku parlamentu. Nigdzie wcześniej nie wiedziałam tyle policji i wojska co w Nepalu)

niedziela, 22 maja 2011

Po drogach, których nie ma

Europejczycy lubią mapy.
Lubią wyznaczać trasy i nimi podążać.
Lubią rozkłady jazdy.
Lubią cyfry i daty.

Ja też lubię. A przynajmniej do tej pory sobie nie wyobrażałam, że można bez tego podróżować. Bo przecież jest to całkiem oczywiste, że podróżuje się z punktu A do punktu B. Pokonując, dajmy na to, 500 km. Pociągiem nr W3041. Albo lotem nr AI423. Z paszportem nr BW06040293. Nie potrzebujemy już nawet mapy tradycyjnej. Podobno (!) wszystko jest na google maps.

A co jeśli starannie zaplanowana podróż zacznie się....od strajku pilotów linii lotniczych? Nic dziwnego, jutro jest 1 maja, Święto Pracy, wiadomo że Kalkuta strajkuje. Mamy do wyboru: czekać aż przeklęci indyjscy komuniści zakończą strajk (ale znamy ich za dobrze, żeby ich o to podejrzewać) albo wsiąść, jak każdy przeciętny Nepalczyk czy Hindus, w autobus do miasteczka granicznego o niewymawialnej dla obcokrajowca nazwie Kakarbhitta. Decyzję podjęłam szybko, bo ostatni dziś autobus miał odjechać za pół godziny. 16 godzin. Nocą po nieoświetlonych drogach południowego Nepalu. Jak już uda nam się z nepalskimi mrówkami przejść na piechotę tę dziurawą granicę (ok. 1km), znajdujemy się w Indiach. Z miasteczka Ranigunj, które ogranicza się do postoju jeepów i taksówek, transportujemy się do miasta Siliguri. Gdzie (a jakże, w końcu jest to podróż bez mapy i planu!) czeka nas 8-godzinne oczekiwanie na autobus do Kalkuty. Jeśli w towarzystwie rozwrzeszczanych bengalskich i nepalskich rodzin uda nam się zasnąć w autobusie, to za 12 godzin obudzimy się w miejscu docelowym. Po 40 godzinach. Udało się.

Ale był to dopiero początek moich podróży bez mapy. Bo jakże lepiej można oglądać wybory lokalne (a po to pojechałam do Bengalu Zachodniego) niż jeżdżąc tak po prostu po indyjskich bezdrożach. Spędziłam więc dzień ‘spacerując’ po Howrze (robotniczo-przemysłowe przedmieścia Kalkuty), a jak już zaczęłam się czuć niepewnie, poprosiłam rykszarza, żeby mnie zawiózł na ‘relłej steszan’ (railway station). I nagle wylądowałam na stacji kolejowej Liluah. Nazwę pierwszy raz słyszę. Ale pytam pierwszego lepszego człowieka, na który z dwóch peronów wjedzie kolejny pociąg w stronę Kalkuty. No i po godzinie na gapę dotarłam do miasta.

Następna wyprawa dotyczyła już jednak nie przestrzeni miejskiej, ale wiejskiej. 7. maja głosowanie przeniosło się do dystryktu Bankura (jest na google maps;), a ja dotarłam pociągiem do miasteczka Bishnupur. Obcokrajowca tam na pewno dawno nie widzieli, bo jak chciałam kupić bilet do kompleksu zabytkowych świątyń pan w kasie sprzedał mi bilet dla Hindusów (A jak ktoś cię zapyta, to powiedz, że wciąż studiujesz w Kalkucie – znajomość języka po raz kolejny czyni cuda, 100 rupii do przodu).

Mój punkt docelowy dnia kolejnego: Shantiniketan. Jednak wydostać się z Bishupuru nie było łatwo. Wszystkie autobusy wspomagały wybory i komisję wyborczą. Jedź do Bankury – radzono mi. A co, jadę! W końcu stolica dystryktu ;) Z Bankury też nie było autobusów do celu mojej podróży. Jedź to Durgapuru! – moja znajomość topografii Bengalu kończy się w tym momencie. Ale wsiadłam. Madam, dzisiaj z Durgapuru nie ma autobusu bezpośredniego, jedź do Ilam Bazar, a tam przesiądź się w autobus do Bolpuru. No to jadę. W Ilam Bazar, które jest niczym więcej niż rondem praktycznie w środku pola, wsiadam w autobus do Bolpuru. Jednak wszystko się zgadza. W Bolpurze biorę rykszę do Shantiniketanu i jestem na miejscu!

Podróże bez mapy. Są piękne. Rozklekotanymi autobusami. Po dziurawym asfalcie. Po żwirowych dróżkach. Przez lasy i pola ryżowe. Przez zagajniki mangowe. Otoczona ludźmi, którzy przecież byli celem mojej podróży – to przecież oni głosowi w tych wyborach, które przyjechałam zobaczyć. I dopiero kiedy już się dotrze do Kalkuty, do domu, pokonawszy razem 1000 kilometrów, można przyznać, że europejska obsesja cyfr i dat nie ma sensu. Bo moja podróż nie składała się z godzin i dni, ale z tego dziwnego bezczasu, w jakim żyje indyjska prowincja. I jeśli coś pokonałam przez te twa tygodnie to nie te tysiąc kilometrów, ale swój europejski umysł, który podróżuje po mapach, a nie po Drogach. 




P.S. I w takich chwilach jestem wdzięczna Wydziałowi Orientalistycznemu UW, który kiedyś 'zmusił mnie' do nauczenia się tego (kiedyś) egzotycznego języka bengalskiego :)

wtorek, 17 maja 2011

O kolorach się dyskutuje

Dla tych, którym mój poprzedni wpis wydawał się sentymentalny i naiwny, co więcej, którym wydawał się nieodpowiedni, bo w końcu napisał go magister politologii (któremu nie przystoi wyrażać preferencji dla jakiegokolwiek koloru), przedstawię teraz tę samą historię, tylko w formie poważniejszej. Sam temat jest zresztą poważny. W tej części świata polityka to nie parlamentarna gra. Jest w niej zwykle krew i łzy. Przemoc i bezkarność. Walka o zasoby, których nie ma wiele, ale wielu jest ludzi. I gdzieś tam słusznie można twierdzić, że Indie są najwspanialszą demokracją świata, bo pomimo biedy i tylu problemów, jednak ludzie wierzą, że ich głos coś zmienia. Albo właśnie ta bieda jest tak dotkliwa, że nie można w niej pozostać biernym. Trzeba coś zrobić. Można zagłosować w wyborach albo zostać maoistowskim rebeliantem, który chce to państwo zniszczyć. Póki co większość wybiera głosowanie, a przynajmniej Bengal Zachodni jest regionem szczególnym – gdzie polityka to nieodłączna część życia.

Komuniści pojawili się na indyjskiej scenie politycznej w 1967 roku. Wtedy byli dziwacznym tworem, bo nikt nie wierzył, że uda im się znaleźć swoje miejsce w ryzach demokracji parlamentarnej, którą były i są Indie. Ale udało im się. 10 lat później zdobyli dwie twierdze – Bengal Zachodni i Keralę (stan na południu kraju). Obiecali ludziom to, co było wtedy ważne dla przeciętego mieszkańca Indii, czyli reformy rolne, parcelację majątków wielkich właścicieli, każdemu kawałek swojej ziemi. Obiecali świat bez korupcji; władzę, która nie żyje w przepychu z dala od obywatela. Obiecali i zrobili. W latach osiemdziesiątych przeprowadzili w Bengalu najbardziej radykalną reformę rolną w Indiach. Mówili, że rozdając ziemię przywrócili ludziom godność. Każdemu bez względu na kastę, religię, pochodzenie. I nawet jeśli wielu krytykowało ich  wtedy, ludzie wiedzieli swoje. Głosowali na nich przez 34 lata.

Przewodził im wtedy zmarły w zeszłym roku Jyoti Basu – komunista nawrócony, który wrócił przed wojną z Anglii, by w swoim mieście, Kalkucie, zbudować nowy świat. Wierzył w komunizm demokratyczny, polegający na konsultacjach decyzji z ludźmi. Przekonał wielu, w tym bengalskie elity, że komunizm, rozumiany jako wiara w sprawiedliwość społeczną i równość, to idee czyniące z Bengalczyków najbardziej postępowych mieszkańców Indii, że bogactwo skumulowane w rękach niewielu to neokolonializm. Dał Kalkucie nową tożsamość, niezależność, inność, coś co czyniło Bengalczyków wyjątkowymi nie tyle w oczach świata, ile w oczach ich samych.

Ale w 2006 roku, kilka lat po odejściu Basu ze stanowiska premiera stanowego, władze marksistowskie po raz pierwszy nie posłuchały ludu, nie zapytały go o zdanie. Przymusowo wysiedliły rolników ze wsi Singur, a potem Nandigram, by realizować swój plan industrializacji. A ludzie powiedzieli NIE. Był to konflikt krwawy. I marksiści może tak naprawdę nie przegrali tych wyborów w tym roku, ale przegrali je wtedy, kiedy w marcu 2007 roku rozkazali strzelać do nielegalnych demonstrantów – nieuzbrojonych chłopów – w Nandigramie. To wtedy skończyła się pewna epoka.

Wtedy właśnie na scenę weszła ona: Momota Banerjee. Didi, starsza siostra, jak nazywają ją ludzie, a wybór pseudonimu nie jest przypadkowy – wymyślili go pewnie jej spece od wizerunku. Bo Momota może wygląda na bohaterkę, Siłaczkę, od 30 lat na barykadzie walki o sprawiedliwość, ale lubi też obnosić się ze swoim wizerunkiem Matki Bengalki. Kariera Momoty przypomina, co ciekawe, karierę niejakiego Andrzeja Leppera. Ma na swoim koncie blokady dróg, nielegalne demonstracje, starcia z policją,
strajk głodowy (26 dni!). Nigdy u władzy nie była, szczególnie na poziomie stanowym, ale ma pomysł na wszystko. W kampanii wyborczej rozdawała ludziom bezpłatne jedzenie i obiecywała wszystko od niższych cen paliwa po większe prawa dla walczących na północy nepalskojęzycznych separatystów. 

Specjalne powyborcze wydania gazet - wiadomo kto wygrał

I chyba nie chodzi nawet o to, że to Momota wygrała. To partia marksistowska przegrała. Bo stała się niekomunistyczna. A Bengalczycy mają ten sierp i młot schowane głęboko w sercach. Zagłosowali na Momotę, bo ona była bardziej komunistyczna niż komuniści. Gdy ogłoszono jej zwycięstwo wyszła przed siedzibę partii w Kalkucie i powiedziała: Dzisiaj wygrała demokracja. Trudno się z nią nie zgodzić. Czegoś, czego na pewno nauczono mnie przez 5 lat studiów politologicznych, to starej prawdy, że demokracja to taki system polityczny, w którym partie przegrywają wybory. I tym razem przegrali je komuniści. 


niedziela, 15 maja 2011

13ego w piątek skończył się świat

13ego w piątek Kalkuta rozgrzana była słońcem. 45 stopni w cieniu. Wszyscy wstrzymywali oddech. Czekali na godzinę ‘V’, jak mówiło się o niej. Victoria. W końcu każde wybory mają swojego zwycięzcę.
O 14. miasto zamilkło. Słychać było tylko trzeszczące odbiorniki radiowe i ryczące telewizory. Za 5 minut na ulicach pojawili się chłopcy ze specjalnymi wydaniami gazet.

Ogłoszono, że to koniec. Że policzono głosy. Że ostatnia komunistyczna enklawa świata upadła. 34 lat wybierane nieprzerwanie w demokratycznych wyborach władze marksistowskie indyjskiego stanu Bengal Zachodni nie wytrzymały próby czasu.

Patrzyłam w ekran telewizora popijając kawę i nie mogłam uwierzyć. Ci, którzy patrzyli w niego razem ze mną, też chyba nie mogli. Bo nawet jeśli przewidywano to od dawna, teraz dopiero stało się to naprawdę.
I nie stało się to w telewizji jedynie. W Indiach polityka toczy się na ulicy. W jednej chwili Kalkutę zalało morze zieleni, koloru zwycięskiej partii. Zielone tsunami zmiotło czerwoną twierdzę. I to był właśnie koniec. Kalkuta straciła swoją czerwień, a dookoła słychać było już nie słynne: Marxbadi, Lal Salaam! (Marksiści, Czerwone Pozdrowienie!), ale Momota Didi, Zindabad! (Niech żyje Momota, tzn. przywódczyni opozycji).

W Indiach władze stanowe (stany mają bardzo dużą autonomię, prawie jak kraje UE) wybiera się co 5 lat, a wybory trwają 6 tygodni. Towarzyszyłam Bengalowi przez 2 ostatnie tygodnie. Przez ten czas podziwiałam polityczny jarmark, który opanował indyjską prowincję. W Bengalu frekwencja osiąga 85 procent i w politykę zaangażowani są wszyscy. Każdy mały sklepik z herbatą jest mikro komitetem wyborczym. Każdy obnosi się ze swoją afiliacją polityczną.

Gdy ogłoszono wyniki wyborów, pojechałam najpierw do dzielnicy Hazra, pod siedzibę zwycięskiej partii, a potem na północ miasta, która zawsze była bastionem marksistów. I tam czuło się tę atmosferę porażki, końca, upadku. Sklepy były pozamykane, puste ulice. Bo kiedy trwa kampania jest to prawdziwe święto demokracji. Każdy ma równe szanse. Każdy może obnosić się ze swoją czerwienią (lub zielenią). Ale kiedyś wreszcie musi nadejść ten dzień. Kiedy impreza się kończy, a zwycięzca jest tylko jeden i w tej okrutnej w rzeczywistości walce, ktoś musi odejść.

I chociaż rozumiem kontekst polityczny (o nim w kolejnym wpisie) było mi żal, gdy opuszczałam to miasto dzień po ogłoszeniu wyników. Bo dla mnie to były wyjątkowe 5 lat, od poprzednich wyborów, które przeżyłam razem z Kalkutą i przez rok w samej Kalkucie. I w zasadzie powinnam mieć prawo głosu tutaj, a nie w Polsce. Lubiłam odchodzącego premiera, marksistę, którego nazywałam misiem Koalą. Nienawidziłam Momoty, populistki, liderki opozycji, która była grubą i okropną Bengalką. A ostatnio usłyszałam jej najnowszy pseudonim: Momo (czyli tybetański pierożek).
Tak więc dla mnie to Miś Koala przegrał z Pierogiem.

Żegnałam Kalkutę 14. maja. Było to szczególne pożegnanie. Nie wiem do jakiego miasta wrócę. Czy Kalkuta zapomni na zawsze o sierpie i młocie? Czy tylko mi się wydawało, że to jest niezbywalna część jej tożsamości? Czy Kalkuta może nie być czerwona? Cóż, zamiast płakać za Kalkutą, której już nie ma, wypada mi zaufać moim bengalskim rodakom. Że dokonali słusznego wyboru.

Miasto należy do zwycięzców

piątek, 6 maja 2011

Mapy

Wyobrazcie sobie, jakby to bylo przejsc sie po Warszawie z mapą Berlina. Takie eksperymenty robili podobno przedwojenni futurysci. Jest to cwiczenie umyslu podobne do tego, ktore spotkalo mnie, gdy po raz kolejny przyjechalam/wrócilam do Kalkuty. Z zuchwaloscią Polaka powracającego po latach z Chicago, udawalam, ze wszystko pamietam i chodzilam po miescie bez mapy.

Jeden dzien wystarczyl, by zorientowac sie, ze mój blędnik nie dziala juz jak kiedys. Mój blędnik kalkucki. Skrecam z uliczki w uliczke, ale nie jestem pewna, czy to tu. Tu byla kiedys cukiernia. Przeciez moze jej juz tu nie byc. Wysiadam z metra. Tak, musze isc do tego wyjscia. Nerwowo spoglądam na strzalki i oznaczenia. Kiedys wychodząc z metra myslalam o nieodrobionej pracy domowej na zajęcia z bengalskiego albo o planach na wieczór. Nie o strzalkach.

4 lata. Idę na pamięc. Ale na jaką pamiec? Te schowaną gdzies glęboko, zakopaną pod milionem warstw mulu informacyjnego? Dla zasobów pamieci 4 lata to prawie jak odkopywanie szkieletu mamuta. Wszystkie mapy nakladaja się na siebie. Katmandu, Warszawa, Kalkuta. W majakach zagubionej pamięci chodzę po tych wszystkich miastach jednoczesnie.

Drugiego dnia wybralam się do swiatyni bogini Kali na przedmiescia Kalkuty, ale w Katmandu tez mamy swiatynię Kali za miastem. Nazywa sie Dakszinkali. Stoję wiec na przystanku autobusowym (pamiętam, ze stąd odjezdzają autobusy do swiatyni) i pytam kondaktarow o Dakszinkali. Slyszę: nie. nie. Az wkoncu jakis geniusz jezykowy pyta mnie: Chodzi ci  Dakszineswor? No tak, przeciez swiatynia w Kalkucie nie nazywa się Dakszinkali.

Siedzę w autobusie do Dakszinesworu i patrzę na to miasto. Czy kiedys zapomnę te wszystkie nazwy, twarze sklepikarzy, kolory szyldow, numery autobusow? Chcialabym móc zeskanowac mapy tych miast, ktore byly moim domem i schowac je gleboko w zlotej klatce mojego umyslu.

A tymczasem chodzę po Kalkucie silując sie ze swoją pamięcią.

piątek, 29 kwietnia 2011

Szukając tygrysa wylegując się w hamaku

Jeśli gdzieś na świecie jest miejsce, gdzie każdy przybysz, bez względu na kraj pochodzenia i zasobność portfela, może poczuć się jednocześnie jak król, XIX-wieczny arystokrata, który wybrał się na polowanie, jak Indiana Jones, prawdziwy odkrywca czy jak dobrze zaopiekowany wczasowicz to miejsce jest właśnie w Nepalu:

Welcome to Chitwan National Park!



Ostatnio pojechałam tam po raz drugi – tym razem z Olą, która przybyła z Bangladeszu. Wcześniej z moją Mamą w październiku. W lutym z mojego polecenia pojechała tam Agata z bratem. „Come as a guest, depart as a friend” – słynne motto dobrze oddające charakter nepalskiej gościnności, która przeniosła się do branży turystycznej. Tym razem wracałam więc jako przyjaciel, nie jako gość, ze wszystkimi honorami. Nie tyle do Parku Narodowego Chitwan, co do ośrodka Chitwan Gaida Lodge, który jest czymś więcej niż hotelem, ośrodkiem wczasowym z restauracją. Już tam mamy wrażenie, że jesteśmy w Parku Narodowym. Mieszkamy w bungalowach, w otoczeniu bananowców i innych drzew i roślin, dokładnie oznaczonych niczym w żyjącym ogrodzie botanicznym. Jemy także w ogrodzie przy stoliczkach z parasolami.

Jednak przygodę w Chitwanie zaczynamy, gdy jeep podjeżdża, by odebrać nas z dworca autobusowego. Podwozi nas pod sam ogród, tak że już po przejściu 5 metrów możemy spocząć w hamaku lub na leżaku i napić się drinka powitalnego, który nie jest niczym więcej niż dobrze schłodzonym napojem pomarańczowym. Gdy odpoczniemy zaopiekuje się nami czarująco taktowny i skromny Pan Menadżer potrafiący jak nikt inny w jednej chwili zorientować się, z kim ma do czynienia. Zaproponuje nam program rozrywek na cały pobyt i wtedy nikt nawet nie podejrzewa, że będzie to oznaczać dyskretną opiekę 24 godziny na dobę, a nasze problemy przez te 2-3 dni będą się sprowadzać do wyboru dań z menu.

A rozrywek do wyboru mamy co nie miara. Każdy wyjedzie zadowolony: i zmęczony miastem wczasowicz, który wybierze przejażdżkę na słoniu czy wycieczkę rowerową i miłośnik przyrody, który jest gotowy 12 godzin spędzić w puszczy na tropieniu tygrysa i obserwacji ptaków (patrz: moja Mama). Nie myślcie jednak, że Chitwan nie zmienia ludzi. Nepalscy eksperci od turystyki (którzy rzemiosła uczyli się co ciekawe jedynie metodą prób i błędów), są w stanie zainteresować obserwacją ptaków nawet najbardziej zatwardziałego mieszczucha, nie mówiąc już o wspaniale zorganizowanym ‘mrożącym krew w żyłach’ tropieniu tygrysach, które przywodzi na myśl cyrkowe wyczyny – niby wiesz, że to niebezpieczne i przerażające, ale też wiadomo, że nic się nie stanie i zakończymy dzień uśmiechem satysfakcji, że tygrys nas nie zjadł (choć było blisko!)


I kiedy zmęczone kilkoma godzinami na rowerze wróciłyśmy z Olą z przejażdżki, oczywiście spoczęłyśmy w hamaku. Naturalną koleją rzeczy zaraz pojawił się Pan Menadżer upewnić się, czy nam się podobało i czy....nie zaprowadzić naszych rowerów do wypożyczalni. No jakże mogłybyśmy to zrobić same. Zaraz znalazł się jakiś pracownik ośrodka, który z uśmiechem na twarzy zajął się rowerami, żebyśmy mogły popijać colę, kołysać się w hamaku i żartować z Panem Menadżerem, który czarował nas dowcipami i komplementami.


Jak z rzeki pełnej krokodyli i ptaków o tak długich, że aż niewymawialnych nazwach można zrobić turystyczny hit? Jak można sprawić, że moja Mama, która przyjechała tam zobaczyć tygrysa, jednak się cieszyła, że po wielogodzinnej przeprawie przez chaszcze jednak go nie spotkała? Jak ze sztucznej przecież gościnności można stworzyć prawdziwą? (W końcu gdy wracałam po pół roku wszyscy pracownicy mnie pamiętali;) Pewnie nie jeden kraj mógłby się od nepalskich ekspertów wiele nauczyć!


Pan Menadżer nazwany przez nas Panem Romantykiem

P.S. Ogłaszam przy okazji, że znikam na 2 tygodnie, by tropić tym razem nie tygrysa, ale komunistów w Kalkucie i okolicach!

wtorek, 26 kwietnia 2011

Kwestia wiary

Trzy tygodnie temu wszystkie stacje radiowe nadały, że hinduski przywódca religijny Sai Baba jest chory. Taksówkarze stawali nagle na środku ulicy, żeby pogłośnić odbiorniki. W autobusach zamiast muzyki słuchano wiadomości – w tym kraju zmęczonym politycznym impasem to rzadkość.

O umierającym Sai Babie rozmawiano w domach, na ulicach, w sklepach i na uniwersytecie. Tydzień potem zapytałam spontanicznie moją znajomą, której nie podejrzewałabym o szczególną miłość dla kontrowersyjnego guru: Sai Baba to w końcu umarł czy nie? Spotkało mnie mrożące spojrzenie:
Nie, on żyje. No tak Sai Baba nie może umrzeć, tylko jest chory. Sam przewidział przecież, że umrze w wieku 93 lat. A wyczytał to sobie pewnie z ręki – palmiści, czyli astrologowie czytający przyszłość z linii papilarnych, traktowani są tu poważniej niż wykształceni na Zachodzie lekarze.

Ale Sai Baba wciąż leżał w szpitalu. I w ostatnią niedzielę jednak umarł. Jakieś 7 lat przed terminem. Ten błąd w obliczeniach został mu nagle zapomniany, podobnie jak innej jego grzechy. Nigdy nie rozumiałam do końca fenomenu Sai Baby, jednak jego nagła śmierć postawiła mnie przed trudną próbą zastanowienia się nad nim, kiedy pół miliarda ludzi modliło się o jego zdrowie.

Kim była ta dziwna postać z czarną czupryną, zawsze obowiązkowo w długiej szafranowej szacie? Dla milionów swoich wyznawców Sai Baba był bogiem. Oprócz przekazywania mądrości życiowych budował szkoły i szpitale, pomagał biednym. Jednak niewielu, którzy patrzyli na to szaleństwo religijnej gorączki z daleka, oskarżało go o molestowanie dzieci, przeprowadzanie wyznawcom prania mózgu, czy wreszcie o naużywanie funduszy pochodzących z datków. Nigdy nie został oficjalnie skazany przez sąd, a wszyscy zastanawiali się, czy sam sędzia sekularnego państwa indyjskiego nie był przypadkiem wyznawcą tego żyjącego boga. 

Gdy umarł, miliony pośpieszyły do jego wioski, by złożyć mu hołd. Wśród nich inny bóg Indii – krykietowy idol Sachin Tendulkar, gwiazdy Bollywood i politycy na czele ze spadkobiercą słynnej dynastii Rahulem Gandhim. W ponad tysiąckilometrową podróż wyruszyli też wierni z Nepalu.Wszyscy modlą się o to, by w ciągu dwóch dni, które pozostały do kremacji, Sai Baba....zmartwychwstał!!!

Jednak Sai Baba był tak kochany być może nie dlatego, że był bogiem, ale dlatego że był człowiekiem o statusie boga. Ze wszystkimi małymi  i wielkimi grzeszkami, z zamiatanymi pod dywan błędami młodości. Był dobry i zły. Był religijnym przywódcą, ale i sprytnym biznesmenem. Był człowiekiem sukcesu wreszcie. Był jednym z nich, a jednocześnie ponad tym światem doczesnym. Ponad tymi wszystkimi, którzy rządzą Indiami – ponad mafią i polityką, ponad Bollywoodem i krykietem. Ponad każdym prawem. Oprócz prawa życia i śmierci. 

wtorek, 12 kwietnia 2011

Na mózg, na AIDS, na długie życie

Ostatnio postanowiłam zdrowo (zdrowiej;) się odżywiać i zacząć od zmiany najprostszego nawyku: picie zielonej herbaty zamiast kawy (do której zawsze obowiązkowo, zgodnie z tutejszym zwyczajem, muszą być przecież herbatniki...). Kupiłam herbatę w takim ładnym drewnianym pudełeczku i trochę ze względu na to pudełeczko. A już po fakcie zauważyłam, że widnieje na nim napis: Zielona herbata – sekret długiego życia. Niezła reklama, w kraju, gdzie łatwiej jest zginąć w wypadku drogowym, przy porodzie albo zarazić się HIV w publicznym szpitalu niż dożyć choćby siedemdziesiątki.

Nepalczycy jak Polacy lubią rozmawiać o zdrowiu i popisywać się swoją rozległą wiedzą na ten temat. Tylko te pomysły, jak żyć zdrowo i długo, są trochę inne...Oto kilka z moich ulubionych tutejszych mądrości, tzw. ludowych:
-         pijąc jogurt na śniadanie można się przeziębić, więc nabiał tylko wieczorem po obiedzie...hm...zaczynając dzień o dahi (czyli miejscowego jogurtu, co go można kupić w mleczarni, od pana z misy, a nie w plastiku) narażam się na lamenty mojej nepalskiej mamy.
-         Inne zastosowanie jogurtu, tym razem mądrość z Kalkuty, to leczenie...przeziębienia właśnie...poprzez nakładanie zimnego jogurtu na gardło...
-         Stosowanie tabletek przeciwbólowych niszczy organizm i, jak usłyszałam od jednej kobiety, prowadzi do bezpłodności, a przynajmniej do problemów z ciążą/urodzeniem dziecka. Ibuprofen, ulubione pigułki Polaków na każdą okazję, to trucizna – uważa się tutaj powszechnie!
-         Jedzenie dużej ilości przypraw poprawia cerę – czyli dokładnie przeciwnie niż myśli się w Polsce. Ale logikę nepalską rozumiem: przyprawy, działanie antybakteryjne, szybsza cyrkulacja krwi, czysta skóra.
-         Ciepła woda niszczy włosy....gdy to usłyszałam przypomniałam sobie mycie głowy w nepalską zimę, woda 1 st. powietrze 5 st., i myślę: propaganda! Żeby ludzie tu nie myśleli, że żyją w biednym kraju – nie, oni celowo unikają ciepłej wody, dla zdrowia. Zastanawiałam się kiedy ktoś mi powie, że odcięcia prądu po zachodzie słońca poprawiają wzrok na przestrzeni lat...bo już w to nie uwierzę. Ale w ciepłą wodę jestem w stanie.
-         Na opisanie wszystkich mądrości żywieniowych owocowo-warzywnych nie starczyłoby tu miejsca – każdy tu wie, co na co jest dobre, to na włosy, to na skórę, to na wątrobę. To trzeba jeść zimą, to latem. Np. ogórki  latem, dlaczego? Większość nie wie dlaczego, ale i tak to robi, na tym polegają mądrości ludowe. A odpowiedź naukowa też jest: bo uzupełniają tracone szybko latem sole mineralne!

Wrażliwość Nepalczyków na kwestię zdrowia wykorzystują nowocześnie spece od marketingu i tak od mądrości ludowej przechodzimy do mądrości marketingowej – i jedna i druga równie proste. Szczytem szaleństwa są zupki instant poprawiające koncentrację oraz...herbatki na mózg :) Bo kto zrozumie, jeśli na pudełku napiszemy: zawiera żelazo i magnez. Lepiej napisać: Dobre na mózg!

Wracając na koniec do mojej zielonej herbaty. Oczywiście jestem już pewna, że będę długo żyła. Stosuję ją od
2 tygodni, a pudełko jest bardzo pojemne. Ale na opakowaniu widnieje też jeszcze inna adnotacja: Zielona herbata jest używana w leczeniu AIDS. Tak w razie gdyby jednak mnie zarazili podczas standardowej wizyty w publicznym szpitalu. Długie życie gwarantowane. Tylko w Nepalu.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Chrystus na końcu świata

„Z okazji Wielkiego Postu zapraszamy na spacer i piknik do Champadevi. Starujemy w sobotę o 10. w Hattibun.”

Takie ogłoszenie zawisło w ostatnią niedzielę na Kościele Wniebowzięcia w Katmandu. Pod ogłoszeniem lista chętnych. 30 osób się już zapisało. Stoję przed tablicą ogłoszeń i wciąż nie mogę uwierzyć. Kościół katolicki, jedyny w Katmandu, organizuje wycieczkę na górę niedaleko miasta, na której szczycie znajduje się Champadevi, czyli....świątynia hinduska!!! Piknik, Wielki Post, bogini Champa, Jezus Chrystus.

Witamy w Nepalu, kraju tysięcy bogów, 4 wielkich religii, i wielu mniejszych, gdzie słowo ortodoksja, czystość, podział religijny tracą swoje znaczenie. Gdzie buddyzm jest bardzo hinduski, hinduizm buddyjski, chrześcijaństwo dziwnie buddyjsko-hinduskie, a gdzieś tam jeszcze krążą muzułmanie, żyjący sobie spokojnie na marginesie religijnej mozaiki. Czym dalej od miast robi się ciekawiej. Dochodzą szamani, bóstwa animistyczne, siły nadprzyrodzone. Góry są bogami, a w drzewach mieszkają duchy przodków.

Wracając jednak do kościoła w Katmandu. Jest to miejsce niezwykłe. Nawet w sferze wizualnej. Wierni i ksiądz siedzą na ziemi. Ołtarz jest więc nisko. Zespół/schola śpiewa rock&rollowe piosenki, które chodzą człowiekowi po głowie cały dzień. Śpiewa się dużo i głośno. Na koniec w amerykańskim stylu ksiądz stoi przed kościołem i mówi „Good morning”.

Wycieczka z okazji Wielkiego Postu to tylko kulminacja wielu innych wydarzeń, które Europejczycy uznaliby za szalone. Nadmienię tylko, że w samym Wielkim Poście mieliśmy już ogłoszenia parafialne: „Proszę nie przynosić własnego jedzenia na spotkania rekolekcyjne – Kościół zapewnia przekąski i napoje”. Numerem jeden jednak wciąż pozostaje dekorowanie terenu kościoła przed Bożym Narodzeniem: zachęcamy do pomocy, dekorowanie potrwa 5 dni. Dziwi się przybysz dlaczego tak długo, a potem prawie ślepnie, tak wszystko się świeci i błyszczy. Nie może też uwierzyć, jak można prowadzić pasterkę w dwóch językach. Można. Kolędy śpiewa się w kolejności: jedna zwrotka po nepalsku, jedna po angielsku itd. A na pasterce tłum straszny – ambasadorowie i inni ekspaci mieszają się z paniami w sari i rozkrzyczanymi nepalskimi dziećmi.

Ostatnio jednak zostałam też jednak zaskoczona bardzo teologicznie, a nie tylko kulturowo-estetycznie. W którąś z ostatnich niedziel wysłuchaliśmy czytania o Samarytance, od której Jezus przyjął wodę do picia. Tu, gdzie dominuje hinduizm oparty na idei hierarchii w zależności od czystości rytualnej, wzięcie z rąk obcego, bez względu na jego pochodzie, wody lub jedzenia jest aktem otwartości lub odwagi. W kazaniu ksiądz bez cienia wątpliwości na twarzy opowiadał więc, że historia Samarytanki to opowieść o dyskryminacji etnicznej i społecznej, o równości wszystkich ludzi, o której naucza Chrystus, o nadziei na godne życie dla każdego. I tyle. Koniec. Myśleliście, że przypowieści biblijne mają znaczenie symboliczne, a nie dosłowne? O tym ksiądz nie wspomniał.

Nie szokuje mnie to już. Tutejszy kościół przełamuje wszystkie stereotypy i czasem jest tak daleki od europejskich, a szczególnie polskich wyobrażeń i przyzwyczajeń, że zmusza do refleksji. Każe nam zadać sobie ponownie to fundamentalne pytanie: o co w tej religii chodzi? Europejczycy tak bardzo strzegą czystości i prawdy, że często zapominają, że ludziom nie chodzi o prawdę zawartą w teologicznych rozprawach, ani o czystość, która nie pozwala nam szanować naszych sąsiadów i przyjaciół. Tutaj w święta hinduskie modli się w kościele za hindusów: o zdrowie i pomyślność. A prawda jest prosta. Zapytajcie nepalskich katolików, o co chodzi w chrześcijaństwie, a nie będą Wam opowiadać o Świętym Tomaszu, o walce o krzyż pod Pałacem Prezydenckim czy o Radiu Maryja. Chodzi o pokój, miłość i równość w różnorodności. I o uśmiech. Tutaj w kościele uśmiecha się częściej. W tym kraju biedy, dyskryminacji i niedawno zakończonej wojny.


Tradycyjnie ubrany Nepalczyk wychodzi ze świątyni Swayambhu w Katmandu, która należy oficjalnie do dwóch wspólnot religijnych: hinduskiej i buddyjskiej.

Annapurna i Sagarmatha (czyli Mount Everest) - obie góry są boginiami.

Plakat z Buddą, Kryszną czy sercem Chrystusa? Wszystkie równie kolorowe.

niedziela, 27 marca 2011

W blasku Annapurny

A więc zrobiłam to samemu. Moje 4130 m. n.p.m. Całkiem samemu. Bo ostatecznie całe ryzyko było po mojej stronie.

Nie żałuję żadnego z tych metrów. A szczególnie tych 700 m. w górę, które przeszłam z Kalamem. Tych 2000 m. z Conorem z Kanady. Tych 300m w dół z Ji z Wielkiej Brytanii i Chin. Nie żałuję tych długich wieczorów z parą staruszków z Australii, z ojcem i córką w Manchesteru, z Nowozelandczykiem, który zrobił doktorat w Niemczech, z Ido - amerykańskim żydem, który twierdzi, że jest jedynym prawdziwym buddystą w Nepalu.

No przede wszystkim powinnam podziękować wszystkim tragarzom i przewodnikom, którzy przenosili plotkę z wioski do wioski, o samotnej białej dziewczynie, która zna nepalski i sama niesie swój plecak. Wszędzie ktoś na mnie czekał.

Zrobiliśmy to razem. Wspaniałe 4130 m. Do Sanktuarium Annapurny. Na tamtą stronę chmur.


A oto fotograficzna kronika mojej drogi:
W regionie Annapurny nie można się zgubić
Rododendron - narodowa roślina Nepalu - kwitnie właśnie w marcu!

Elektrownia wodna na 3200m nmp. produkuje energię dla całej wioski (4 domy)
To jeden ze stabilniejszych mostów, które musiałam pokonać...aż odważyłam się na nim przystanąć!
Do 2000 m npm towary niosą konie. Potem już tylko ludzie.


Mój ostatni wschód słońca nad Annapurną. To niesamowite każdego dnia budzić się w raju.


Buddyjskie flagi i ośnieżone szczyty - typowy widok. Zgadzam się z Nepalczykami - te góry mają w sobie pierwiastek boski.

Oto ona. Annapurna. O wschodzie słońca. W miejscu słusznie nazywanym Sanktuarium, gdzie ze wszystkich stron otaczają człowieka ogromne białe szczyty.


niedziela, 13 marca 2011

Groch z kapustą, czyli o ryżu z soczewicą

Gdy wyjeżdżałam do Nepalu słyszałam głosy: i zamieszczaj zdjęcia jedzenia na Facebooku. No tak, jadę w końcu do egzotycznego kraju, który przez bliskość Indii kojarzony jest z wielością dań, które łączy wspólny przymiotnik: pikantne.

Potwierdzam. W restauracjach w Katmandu można dostać słynne indyjskie curry w najróżniejszych odmianach. Z miejscowym serem panirem albo z warzywami o niespotykanych nazwach: karela, potol, bhindi. Jednak królem nepalskiego stołu jest daal-bhaat. Może nie powinnam mówić, że królem. Nepalczycy obalili monarchię parę lat temu, a owo danie nie ma w sobie nic z arystokratycznego przepychu.

Daal - soczewica w formie sosu/zupki. Bhaat - ryż. Proste. Do tego smażone warzywa w ostrym sosie lub sakh, czyli lekko sparzone liście szpinaku.
wersja obiadowa
Je się go tutaj codziennie. Dwa razy dziennie.

I co? I tylko to? Ryż z soczewicą? W Europie powiedzielibyśmy, że to więzienny reżim. Ale jest coś niesamowitego w tym prosty daniu i jego absolutnej dominacji.

Nepal nie przeszedł jeszcze do stadium rozwoju (nie lubię tego słowa narzucającego europejski sposób postrzegania świata!), kiedy je się dla przyjemności i eksperymentuje z ekstrawaganckimi daniami. Jedzenie to codzienna czynność fizjologiczna. Kto dziś o tym pamięta?! Europejczycy pochłonięci są narzekaniem na tłuszczyk w szynce i żylastą wołowinę.

Kiedy tutaj pierwszy raz dostałam kurczaka do dal-bhatu zastanawiałam się, dlaczego dali mi kości do jedzenia. Potem śmiałam się, że są to kości z mięsem, a nie mięso z kością. Teraz nauczyłam się jeść nawet chrząstki i cieszę się, że na obiad jest kurczak (dwa razy w miesiącu, a od święta mamy koźlinę).

wersja śniadaniowa
Kiedy pierwszy raz jadłam dal-bhat nie byłam w stanie zjeść tej ogromnej porcji ryżu. Pół kilo ryżu i trochę warzywek. Co za proporcje! Teraz zjadam ryż do ostatniego ziarenka. Jak się nie podjada cały dzień jest to nawet łatwe. A najważniejsza zasada brzmi: ryżu się nie zostawia. Bo to tak jakby wyrzucało się chleb.

Dal-bhat w zasadzie nie jest daniem. Jest konstruktem społecznym. Codziennością biednych tego świata (bo nawet najbogatszy Nepalczyk jest stosunkowo biedny). Czymś, co łączy ich wszystkich.
Je go tybetański uchodźca i biznesmen z Katmandu.
Jedzą go na 5000 m.n.p.m. i na nizinach południowego Nepalu. Jedzą go ci, którzy kupują ryż za ostatnie pieniądze i ci, którzy mogliby sobie pozwolić na większe rarytasy. Ale po co? Skoro jest dal-bhat!

I czasem z europejską zaciętością odmawiam, już nie mogę, nie chcę i mówię, że nigdy więcej. A potem znów zanurzam palce w ryżu.

Lubię go. Dal-bhat. Nasz ryż powszedni.


P.S. A niedzielę (czyli dziś) świetuję naleśnikiem i kawą na śniadanio-lunch :)

poniedziałek, 7 marca 2011

Dom wariatów

Często gdy schodzę na dół (mieszkam na ostatnim 3 piętrze), wpadam na jakiegoś nieznajomego. Nie żebym nie była pewna, ile osób oficjalnie mieszka w tym domu. Pamiętam, że 4 plus ja, ale wizyty nieznajomych, przedstawianych zawsze jako ciocia lub wujek, są normą.

Zwykle przychodzą w najgorszych momentach:
  1. Wychodzę spod prysznica z mokrymi włosami. Zawsze w pełni ubrana, ale i tak widzę to spojrzenie ‘wujka’, który może być nawet młodszy ode mnie...
  2. Piorę na tarasie. Gość przystaje i się gapi, jak biała służąca robi pranie. W Nepalu nie do pojęcia!
  3. Czytam nepalską gazetę przy śniadaniu....długo jej sobie nie poczytam, jak zauważą, że to nepalska.

Goście dzielą się na takich, którzy przychodzą często i ich miejsce na drzewie genealogicznym rodziny Koirala zostało rozpracowane, oraz na tych, którzy są na tyle rzadko, że nie daje się stwierdzić, skąd się wziął na przykład ten przystojny wujek (i czy jeszcze wróci :) Dzielą się też na tych, którzy chcą się komunikować ze mną i na takich, co nawet na mnie nie spojrzą. Wreszcie na tych, którzy wpadają na obiad/lunch/herbatę i na takich, którzy potrafią mieszkać tu miesiącami. Zwykle jednak mamy ciocie/wujków/współpracowników Pana Domu. W najciekawszym przypadku można wpaść na hinduskiego kapłana czy astrologa z doktoratem zrobionym w świętym mieście Benaresie :)

Ostatnio jednak mieliśmy duże święto, więc przeludnienie w domu znacznie wzrosło. Któregoś razu budzę się rano, myję zęby na tarasie, a tu pojawia się jakiś starszy pan....i się patrzy i idzie w moją stronę....i wiadomo, że najlepiej rozmawiać z człowiekiem, gdy ten myje akurat zęby. Dziadek nie zważa na kolor mojej skóry i pyta po nepalsku: Wnuczko, gdzie jest twoja wioska? Wspaniale! Czy teraz mam udawać, że nie rozumiem, czy że nie mogę odpowiedzieć, bo myję zęby...? No nic. Kończę szybko mycie i tłumaczę dziadkowi, gdzie ta moja wioska. Po chwili dziadek znika.

Schodzę na dół, a tam oprócz dziadka mamy młodego wujka (ten przymiotnik dodawałyśmy zawsze, żeby zaznaczyć, że wujek jest w naszym wieku, więc może być niebezpiecznie ;), ciocię z noworodkiem, która mieszka u nas od miesiąca (bo kobieta po urodzeniu jest nieczysta i nie może mieszkać z mężem), oraz kolejną ciocię i wujka, którzy mieszkali już u nas przez dwa miesiące na jesieni (i wujek po pijaku opowiadał kiedyś, że ma dziecko z Indonezyjką poczęte w Korei, ale go nie uznaje!) Tylko właścicieli domu brak, no i kogoś, kto by mi wytłumaczył, kim są nowi wujkowie. Mija jeden dzień i nie zostaję im przedstawiona. Stały motyw, w końcu jestem kobietą, więc nie jestem godna. (Plus wiadomo, młody wujek mija mnie ze wzrokiem zwróconym w niebo, żeby nikt sobie nie pomyślał...)

Drugiego dnia dziadek znów przychodzi do mnie wcześnie rano. Wchodzi bez pukania do pokoju: Co robisz, Wnuczko? Dobrze, że zdążyłam chociaż przebrać się z piżamy! No więc ucinam sobie pogawędkę z ‘nieznajomym’.

Trzeciego dnia nie wytrzymuję i podpytuję, kto to jest. Oczywiście ojciec Pana Domu przyjechał na święto.

W kulminacyjnym momencie było w naszym domu ze 20 osób, co przesunęło moją porę obiadową o godzinę. Bo to chyba oczywiste, że najpierw jędzą mężczyźni. Potem dzieci. A na końcu ciocia z noworodkiem i służąca. (No i ja;) Ale nie powinnam narzekać, bo w związku ze świętem załapałam się na tzw. prasad, czyli poświęcone jedzenie, którego nie zjedli bogowie podczas obrzędów ofiarnych :)

A opowieść o tym nepalskim domu wariatów (przepraszam za to pejoratywne określenie, ale używam go z całą sympatią dla rodziny Koiralów) zakończę historyjką nieświąteczną. Kiedyś wychodzę z domu, ale wiem, że w domu jest tylko Lakszmi, więc wołam ją, żeby zamknęła za mną drzwi. Szukam jej, szukam. Schodzę na pierwsze piętro, a tam na kanapie...siedzi jakiś mężczyzna....a Lakszmi nie ma! Gość siedzi i milczy. A ja....udaję że go nie widzę......ale wreszcie pytam, gdzie jest Lakszmi. Poszła do sklepu– słyszę odpowiedź. Patrzę na pana wielkimi oczami. Gdyby nie fakt, że jesteśmy w Nepalu, już bym dzwoniła po policję i uciekała. No ale co zrobić, ja się spieszę, więc zostawiam nietypowego ‘włamywacza’. A pod sklepem naprzeciwko siedzi nie kto inny jak pani domu i gawędzi sobie w najlepsze ze sklepikarzem wygrzewając się na słońcu. Co będzie się spieszyć. W końcu to na pewno tylko jakiś kolejny wujek.

środa, 2 marca 2011

Sprawy (nie do końca) sercowe


Zastanawialiście się kiedyś, gdzie mieszkają wasze uczucia? Dziwne pytanie! Wiadomo, że w sercu. Zwykle się nad tym nie zastanawiamy, bo i tak dostateczną komplikacją jest fakt, że je mamy. W sercu więc. Ale w jakim? W tym kiczowatym walentynkowym czy w tym wewnątrz klatki piersiowej?

Kontynuując tematykę walentynkową, a szczególnie w związku z pewnym zaproszeniem na lunch, które okazało się być zawoalowaną propozycją matrymonialną (!), postanowiłam napisać, o tej zaskakującej różnicy w postrzeganiu uczuć doprowadzającej zwykle Europejczyków do przekonania, że Hindusi, Nepalczycy czy Bengalczycy są sentymentalni, do bólu romantyczni, a ich sposób myślenia o życiu nie do przyjęcia.

A całe to zamieszanie i nieporozumienie wynika z istnienia pewnego słówka, którego my nie mamy.  
Mon – słowo i bengalskie i nepalskie, czyli dość uniwersalne dla tej części świata, znaczy...no właśnie...serce, umysł i dusza...jednocześnie! Takie miejsce, gdzie człowiek chowa uczucia i myśli – to chyba najlepsza definicja. Ale gdzie to jest? Europejczycy podeszli do sprawy naukowo i praktycznie. Mamy mózg i serce, jedno od myślenia, drugie odpowiedzialne za uczucia, oba w biologicznych granicach naszego ciała, zmierzone i przebadane.

A gdzie jest mon? Nie wiadomo, ale mnie wystarczy wiedza, że to on nimi rządzi.

Bengalczycy mówią: Mon kemon korćhe. Dosłownie „Coś się dzieje z moim mon”. W tym jednym wyrażeniu mamy smutek, radość, tęsknotę, melancholię, nostalgię, zakochanie, niepewność i jeszcze pewnie tysiąc innych uczuć precyzyjnie opisanych przez zachodnich psychologów, ale których narzędzia nie potrafią naukowo opisać, czym jest mon.

Jednak ludzie tutaj wcale nie czuję, żeby mieli jakieś problemy z komunikacją. Nie czują się też ubożsi, bo mają jedno słowo zamiast trzech. Dla kontrastu mają kilkanaście określeń na miłość i nie mają przynajmniej wątpliwości, że jest to najważniejsze z uczuć :)

środa, 23 lutego 2011

Radio gratis

Może nawet nie podjęłabym tak banalnego tematu, ale ostatnio były Walentynki (pierwszy raz w życiu tylu facetów chciało się ze mną umówić, a ja siedziałam na lotnisku wracając z Indii;), a 19 lutego w Katmandu wystąpił Bryan Adams. Tak, to ten co śpiewał Everything I do, I do it for you. Zakochałam się pierwszy raz w życiu przy tym przeboju dyskotek szkolnych początku lat ’90! I podczas gdy o obiekcie uczuć szybko zapomniałam, piosenka pozostała w moim sercu do dziś.

Ostatnio jechałam autobusem w Katmandu, a siedzący koło mnie mężczyzna... zaczął ją nucić. Nucić jak na warunki nepalskie. W Europie powiedzielibyśmy: śpiewał bardzo głośno; w domyśle: i przeszkadzał wszystkim! W owym autobusie nie przeszkadzał nikomu, bo akurat nie leciała muzyka z głośników. A już szczególnie nie przeszkadzał mnie.

Ta część nepalskiej rzeczywistości zyskała miano ‘wsiadania do autobusu’ albo ‘radia gratis’. Muzyka jest tutaj wszędzie, a ponieważ zwykle mówimy o starych i nowych, ale zawsze głośnych i melodyjnych piosenkach filmowych puszczanych w autobusach, stąd określenie ‘wsiadać do autobusu’.

Radio gratis zapewniają tragarze na himalajskich szlakach, mnisi czekający na przystanku autobusowym, kierowcy auto-ryksz. Gdy zaczyna śpiewać pan od ksero albo pan od owoców to może oznaczać tylko jedno: trzeba uciekać! Bo wiadomo o czym są te piosenki, a pan patrzy mi głęboko w oczy wybierając mandarynki zamiast uważać, czy nakłada ładne.

Niedawno zorientowałam się, że w związku z brakiem prądu muzykę słychać rzadziej. A Nepalczycy śpiewają częściej. Trzeba sobie jakoś radzić, bez muzyki trudno jest żyć. Potem wraca człowiek do Europy i nie może utrzymać równowagi, bo ta muzyka jest prawie jak siła grawitacji: utrzymuje ciało na Ziemi, a sercu pozwala latać. Ha, tekst jak z dobrej piosenki filmowej! Nepalczycy byliby ze mnie dumni!


I dziś wyjątkowo nie będzie zdjęć tylko link do piosenki Dil To Baccha Hai Ji (Serce jest wciąż młode), wzorowanej na przebojach filmowych sprzed lat, która pokonała wszystkie disco/salsa/electro hity bollywoodzkie i została uhonorowana indyjskim Oskarem za najlepszą piosenkę roku 2010:
http://www.youtube.com/watch?v=1Jp4wpMtAUE 
Polecam słuchanie a nie oglądanie mimo że to youtube:)